Do haseł wymienionych na powyższym obrazku dodałabym na pewno jeszcze dwa: DEADLINE i ASAP. Łącznie – stres w czystej formie.
Stres nie jest dobry. Stres szkodzi. Stres, a dokładnie kortyzol – hormon stresu bardzo dużo nam odbiera: zdrowie, wewnętrzny spokój, zdolność racjonalnego myślenia i działania, siły fizyczne i psychiczne, młodość, radość.
Myślę, że zwłaszcza kobiety (ale może się mylę) dodatkowo bardzo dobrze wiedzą, co oznacza pokazany poniżej czas i na pewno nie jest to czynnik łagodzący.
Jak można było oczekiwać – ponieważ wiele osób we współczesnym świecie jest mocno zestresowanych, pojawiła się też bogata oferta, jak sobie ze stresem radzić. Jest popyt – jest podaż. Dostępne są zatem podręczniki i aplikacje do bezstresowego zwiększenia produktywności – podobno wszystko jest kwestią dobrej organizacji. Tak, przeczytałam słynną książkę Getting things done. Podobała mi się … umiarkowanie.
Po tym, gdy już damy z siebie wszystko i zwiększymy naszą produktywność można dla osiągnięcia wewnętrznej równowagi uczestniczyć w zajęciach jogi, medytacji lub innych technikach mistrzów zen. Dla tych, którzy wolą więcej adrenaliny oferowane są sporty ekstremalne, spadochrony, maratony, triathlony etc., etc.
Absolutnie nie neguję pozytywnych efektów wynikających z uprawiania jogi lub medytacji. Sama mam – skromniutkie co prawda, ale jednak – doświadczenia w tym zakresie. Na pewno jednak joga i/ lub medytacja wymagają w pierwszej kolejności zatrzymania się w swoim życiu i dopiero wtedy praktyki te mogą przynieść pozytywne skutki. Problem polega na tym, że osobom rozpędzonym na ścieżce własnej kariery wciśnięcie guzika STOP nie bardzo pasuje. Ten guzik każdy z nas ma. Na szczęście! Niektórzy jednak zdają się go nie widzieć, mimo, że mruga on już bardzo intensywnie na czerwono albo też nie chcą go widzieć.
Dlatego – jak wynika z moich obserwacji, osoby intensywnie pracujące wybierają raczej równie intensywne sposoby odreagowania. Czyli sport – bieganie, udział w imprezach sportowych, co oznacza w dalszym ciągu rywalizację! Rodzaj aktywności jest co prawda inny, ale podejmowane wyzwanie tak naprawdę niewiele różni się od tych, z którymi mamy do czynienia w pracy: muszę być najlepszy/ muszę być najlepsza albo – muszę sobie coś udowodnić.
Wszystkie „dobre rady” dotyczące stresu sprowadzają się niestety też do tego, jak radzić sobie z istniejącym już stresem. Jak gdyby panowała domniemana zgoda na to, że stres jest permanentnym towarzyszem wyzwań współczesnego świata. Tak już jest i koniec. Jeżeli nie chcesz w tym uczestniczyć – nie musisz. Ze strony pracodawcy oznacza to jednak zazwyczaj jedno: dziękujemy Ci za współpracę 😉
Czasami można spotkać się z wyznaniami typu: Rzuciłam/ rzuciłem pracę w korporacji i jestem szczęśliwa/ szczęśliwy. Rzucenie wszystkiego nie do końca jest dla mnie jednak rozwiązaniem. Nie każdy musi od razu wyprowadzać się w Bieszczady, kupić kozy i produkować ser – bo taki jest akurat przykładowy model nowej drogi życiowej osób, które wyzwoliły się z roli „korpoludka”. Ja nie zrezygnuję z pracy. Nie mam tu na myśli tylko etatu, ale generalnie profesjonalną aktywność zawodową. Żyję tu i teraz, czyli w Poznaniu. Podziwiam odwagę tych, którzy decydują się wprowadzić naprawdę radykalne zmiany w swoim życiu – czyli rzucić pracę, a następnie wyjechać w Bieszczady, kupić kozy i produkować ser. Dla większości z nas taka alternatywa jest jednak na tyle bezprzedmiotowa, że można ją sobie darować. Uwarunkowania są takie, że nie możemy sobie na to pozwolić. I też chyba nie do końca chcemy. Bo ja lubię swoją pracę. Zainwestowałam dużo czasu i wysiłku, żeby w ogóle móc ją wykonywać. Dlaczego miałabym ją rzucać? To znowu byłaby skrajność, która niekoniecznie uczyniłaby mnie szczęśliwszą. Zamiast tego proponuję …
THERE IS LIFE, THERE IS DEATH AND THERE IS LOVE BETWEEN THEM. NOTHING ELSE COUNTS – CHRISTINE LAGARDE, CHIEF OF THE INTERNATIONAL MONETARY FUND
Jako Polka muszę dodać jeszcze jedno słowo: WOLNOŚĆ. My akurat wiemy, ile ona znaczy. Czytałam kiedyś wywiad z panią Christine Lagarde i chyba na zawsze zapamiętam jej słowa. Kobieta świetnie wykształcona, piastująca jedno z najwyższych stanowisk, kobieta funkcjonująca w niełatwym męskim świecie (co podkreśla!), podejmująca decyzje, które w mniej lub bardziej pośredni sposób wpływają na życie w zasadzie każdego człowieka – ona dochodzi do wniosku, że tak naprawdę liczą się trzy rzeczy – życie, śmierć i miłość. Rozumiem to w ten sposób, że ten jej MFW i te gigantyczne pieniądze to … „tylko” praca! Naprawdę każdemu życzyłabym takiego podejścia.
W zasadzie w tym miejscu można by zakończyć dywagacje na temat radzenia sobie ze stresem. Bo – zgadzając się z panią Lagarde – najważniejszy jest zdrowy dystans, do tego, co się robi. Praca naprawdę nie jest najważniejsza. Nie oznacza to oczywiście, że praca jest nieważna – należy ją szanować i starać się wykonywać ją jak najlepiej. Wykonywanie pracy jak najlepiej nie oznacza bynajmniej tego samego, co wykonywanie jej jak najwięcej. Z pracą jest jak ze wszystkim – przy bardzo dużej jej ilości, bardzo dużej liczbie przyjmowanych na siebie zadań czy zleceń, musi ucierpieć jakość. Co gorsza – bardzo duża ilość pracy i występująca przy tym niestety często presja czasu, odbiera nam radość z jej wykonywania. Nawet jeżeli praca jest zrobiona dobrze – na koniec zamiast zadowolenia czujemy wyłącznie zmęczenie. Czy w takiej sytuacji może nam pomóc przebiegnięcie maratonu?
Receptą zatem wydaje się : nie szukać nowych intensywnych sposobów na odreagowanie silnego stresu, tylko zastosować starą, uniwersalną metodę, mówiącą, że lepiej jest zapobiegać niż leczyć – czyli starać się do tego silnego stresu nie dopuścić.
Stres – tak jak prawie wszystko- zaczyna się w głowie. Dlatego też tylko głową – dochodząc do odpowiednich wniosków – można go pokonać. Bez tego żadne maratony nie pomogą.
Na pewno czynnikiem potęgującym stres jest wykonywanie pracy, której się nie lubi. Dlatego pierwszym krokiem jest zastanowienie się, czy robimy to, co tak naprawdę chcemy. Z uwagi na moją zawodową drogę, prawie wszędzie będę odnosić się do podatków. Oczywiście to tylko przykład. Każdy może zastosować poniższe wskazówki do swojej specjalizacji. Słyszałam kiedyś wypowiedź pewnego chemika, który powiedział, że dla niego chemiczne symbole i wzory są jak nuty. Żeby nauczyć się grać na instrumencie, najpierw musimy je poznać. Dopiero też po opanowaniu jakiegoś poziomu, możemy czerpać radość z tego, co robimy, ponieważ dopiero wtedy możemy się swobodnie w danej dziedzinie poruszać. Całkowicie się z tym zgadzam. W moim przypadku tymi „nutami” są przepisy podatkowe. To ważne, żeby w pewnym momencie swojego życia móc powiedzieć – tak, coś potrafię. Uzasadniona pewność siebie w danej dziedzinie (a nie wynikająca jedynie z wybujałego ego) bardzo zwiększa odporność na stres. Czy dojście do tego etapu było łatwe? Nie, nie zawsze. Mimo to uważam, że było warto.
Dojrzałam też emocjonalnie do tego, że sprzedając jako mój produkt usługę niematerialną – postawiłam sobie za punkt honoru wykonanie tej usługi na wysokim poziomie. I w większym stopniu robię to dla siebie, niż dla Klienta. Moja praca wykonywana jest po coś. Klient zamówił moją usługę, ponieważ jej potrzebuje, a dodatkowo – obdarzył mnie zaufaniem, że wykonam ją dobrze. Deklaruje się za tę usługę zapłacić, a zatem sam musiał wcześniej zarobić pieniądze, czyli przeznaczył na to swój wysiłek i czas. Taka optyka naprawdę bardzo pomaga w pozytywnym nastawieniu do pracy – to kwestia szacunku do samego siebie, swojego czasu, drugiego człowieka i jego pieniędzy. A pozytywne nastawienie do pracy, to mniejszy stres.
W osiągnięciu mniejszego stresu może pomóc także zdrowa asertywność – tzn. realistyczna ocena swoich możliwości czasowych i intelektualnych, a co za tym idzie – wyznaczanie możliwych do realizacji terminów. Jeżeli wiesz lub czujesz, że nie dasz rady lub nie potrafisz czegoś wykonać – powiedz to. Przyjęcie na siebie niemożliwego do zrealizowania zadania – z powodu braku umiejętności asertywnego przedstawienia swojego stanowiska – to jedynie odsunięcie od siebie negatywnej emocji w postaci niezadowolenia klienta. Mamy za to pewność jak w banku, że ta negatywna emocja i tak do nas przyjdzie w momencie spóźnienia z wykonaniem zlecenia. Będzie za to podniesiona do potęgi n-tej w porównaniu z reakcją, z którą spotkalibyśmy się, oznajmiając uczciwie na samym początku, że zlecenie jest niemożliwe do wykonania w oczekiwanym terminie. Czyli trochę na własne życzenie generujemy stres. Dlatego tak ważna jest dobra, oparta na rzeczowych argumentach komunikacja.
Podążając tokiem myślenia Pani Lagarde można dodatkowo dojść do wniosku, że pracodawcy/ klientom w zamian za wynagrodzenie sprzedajemy nasz czas i nasze umiejętności (zarówno te twarde jak i te miękkie), ale nie nasze życie i naszą duszę. Zdarzało mi się spędzać przed monitorem długie godziny, zdarzyło się także i w nocy – aby dotrzymać terminu, wyznaczonego jako „ostateczny deadline”, a następnie okazywało się, że adresat mojego opracowania nie zajął się nim przez kolejne dwa-trzy tygodnie. Pokazuje to, że niektóre deadline’y nie zawsze są tożsame z terminami zawitymi, czyli takimi, których przekroczenie jest absolutnie niedopuszczalne, ponieważ spowodowałoby bezskuteczność czynności. Oczywiście nie namawiam nikogo do niedochowywania wyznaczonych terminów, ponieważ trzeba trzymać się reguł i szanować drugiego człowieka. Należy jednak pamiętać, że w momencie ustalania warunków – czasowych , ale także finansowych – powinno się szanować jeszcze jedną osobę – siebie.
Praca oznacza bardzo często dużą presję, ale dla mnie kluczowe było odkrycie, że tak naprawdę największą presję wywierałam sama na siebie. Teraz już wiem, że to tzw. czynnik wewnętrzny stresu. Bardzo lubimy doszukiwać się winnych naszej niekomfortowej sytuacji, podczas gdy najwięcej zależy od nas samych.
Chyba tak jesteśmy „programowani” od pierwszej klasy szkoły podstawowej – przynosimy świadectwa z czerwonym paskiem, uczestniczymy w rywalizacji na jak najwyższą średnią – chcąc tak naprawdę zadowolić innych (rodziców i nauczycieli) , zdobyć ich uznanie i pochwałę, ew. udowodnić naszą pozycję wobec koleżanek i kolegów. Ten model wyniesiony ze szkoły a potem ze studiów koduje się w naszych głowach tak mocno, że przenosi się później na pracę – i tu znowu chcemy zadowolić pracodawcę i/lub klientów oraz wypaść lepiej od koleżanek i kolegów. A ponieważ praca jest o wiele trudniejsza niż szkoła i studia, bo dochodzą prawdziwa odpowiedzialność, prawdziwa rywalizacja i prawdziwe pieniądze – nasz wysiłek, aby osiągnąć pożądany efekt musi być odpowiednio większy.
Pielęgnując w głowie swoje przekonanie, że wytężonym wysiłkiem możemy coś osiągnąć – pracujemy coraz więcej. W końcu osiągamy nasze cele (wyznaczone nam przez siebie lub innych), zarabiamy fajne pieniądze, za które możemy kupić więcej i więcej. Ale potem pojawiają się kolejne cele, na które znowu musimy pracować więcej. To niestety perpetuum mobile, samo się nakręca.
Może trzeba trochę popracować i pożyć w ten sposób, żeby zrozumieć, jak wyczerpujący jest model takiego funkcjonowania. Jako młoda osoba ja również dałam się na ten model nabrać. Pracowałam bardzo intensywnie, a odczuwany stres rekompensowałam sobie swobodą finansową, która pozwalała mi kupować różne rzeczy, nie będące jednak prawdziwymi potrzebami, lecz wyłącznie zachciankami chwili albo też próbą udowodnienia sobie (i innym?) , ile jestem warta.Wspomniałam, że te dwie dziedziny more eco i less stress okazały się dla mnie mocno zintegrowane. Dlatego powtórzę ten rewelacyjny cytat:
„THERE ARE TWO WAYS TO GET ENOUGH. ONE IS TO CONTINUE TO ACCUMULATE MORE. THE OTHER IS TO DESIRE LESS” – G.K. CHESTERTON
Pożądając mniej, wydajemy mniej pieniędzy, a zatem mniej ich potrzebujemy. To spojrzenie od strony wydatków. Od strony dochodowej – aby ograniczyć poziom stresu generowanego przez pracę, moglibyśmy mniej pracować, co wiązałoby się z tym, że mniej byśmy zarabiali. Nie chodzi mi jednak o to, że mamy obniżyć radykalnie swoje dochody i co za tym idzie odmawiać sobie wielu rzeczy – w tym także przyjemności. To byłoby namawianie do ascezy, a nie taki jest mój zamiar.
O wiele bardziej mam na myśli zwolnienie tempa życia, przyjrzenie się sobie i swojemu miejscu w świecie, a także o docenienie samego siebie i zaprzestanie udowadniania sobie i innym, ile jestem warta/ ile jestem wart.
Ktoś mógłby powiedzieć: no dobrze – czasami jednak znajdujemy się w uwarunkowaniach takich, a nie innych, stawiane są określone oczekiwania wobec nas, nie oszukujmy się, że funkcjonując w strukturach wielkiej korporacji mamy wpływ na panujący w nich model pracy. To prawda. Czasami nie możemy niektórych rzeczy zmienić. Możemy jednak spojrzeć na to inaczej – nikt nas siłą nie zmusił do podjęcia pracy w tej konkretnej organizacji, to my sami aplikowaliśmy o dane stanowisko. Zgodziliśmy się na warunki pracy, ponieważ przynosi nam ona jednak jakieś korzyści – stabilne wynagrodzenie oraz możliwość nauczenia się nowych rzeczy. Jeżeli potraktujemy nawet trudną i obfitującą w różnego rodzaju napięcia sytuację jako etap w naszym życiu, który musimy przejść, żeby zdobyć cenne przecież doświadczenia i konkretne umiejętności – optyka naszego położenia zmienia się.
To niesamowite, że Johann Wolfgang von Goethe ponad dwieście czterdzieści lat temu wiedział, że tak będzie wyglądał XXI wiek 😉
„Większość spędza w pracy przeważną część życia, by żyć, a owa znikoma cząstka wolności, jaka im pozostaje, napawa ich taką obawą, iż czynią co mogą, by jej się wyzbyć co prędzej.” J.W. Goethe. „Cierpienia młodego Wertera.”
Praca w korporacji może być bardzo pozytywnym i potrzebnym doświadczeniem, pod warunkiem, że nie pozwolimy odebrać sobie wewnętrznej wolności.
Ponieważ w zasadzie wszystko jest systemem, a każdy system dąży do osiągnięcia równowagi – w końcu za dobrą pracę przyjdzie godziwa zapłata – zarówno w wymiarze finansowym, jak i w wymiarze aprecjacji naszej osoby. Faktem jest, że czasem trzeba na to trochę poczekać i młodzi ludzie muszą się w tym względzie uzbroić w cierpliwość, ale na pewno sposobem na wzbogacenie się nie jest praca na akord, lecz po prostu wartościowa praca.
Gratuluję przemyśleń :-). Świetny tekst, a znaleziony całkiem przypadkowo… a może i nie… :-). Szczególnie dziękuję za:
„Receptą zatem wydaje się : nie szukać nowych intensywnych sposobów na odreagowanie silnego stresu, tylko zastosować starą, uniwersalną metodę, mówiącą, że lepiej jest zapobiegać niż leczyć – czyli starać się do tego silnego stresu nie dopuścić.”
Faktycznie stara i znakomita zasada, o której w biegu zapomniałam.
Od dziś biorę ją sobie do serca :-), może drganie będzie bardziej miarowe….
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ślicznie dziękuje. Wpis był efektem moich osobistych doświadczeń. Tez odreagowywalam stres w intensywny sposób. W pewnym momencie dochodzi się do wniosku, ze to wszystko jest bez sensu, o ile nie wyeliminuje się źródła problemu lub przynajmniej (tak na początek) nie zmieni do niego nastawienia. Naprawdę bardzo się cieszę, jeżeli tym wpisem mogłam choć troszkę pomoc. 😊
PolubieniePolubione przez 1 osoba