
Jestem poznańskim słoikiem. Niewątpliwie najwięcej słoików jest w Warszawie – zarówno liczbowo, jak i procentowo i to do warszawskich przyjezdnych określenie słoik jakoś najbardziej przylgnęło. Ale przecież nie tylko Warszawa jest dużym miastem w Polsce i schemat funkcjonowania takich osób w Poznaniu, Krakowie, Wrocławiu jest pewnie podobny. Dlaczego nie wybrałam Warszawy? Bo nie wybrałam.
Samo określenie słoik jest trochę pejoratywnie zabarwione, ale spoko luz. Nie, nie wożę co tydzień jedzenia od mamusi, pępowina już dawno jest odcięta. Na pewno jednak nas wszystkich, przyjezdnych – no cóż muszę tego słowa użyć – z prowincji do dużego miasta coś łączy. Np. to, że trzeba sobie poradzić. Że funkcjonujemy w innym środowisku niż to, w którym dorastaliśmy. Że stykamy się z inną mentalnością i nie możemy czasami zrozumieć niektórych zachowań. Że najczęstszym powodem, dla którego postanowiliśmy osiąść w danym miejscu była jednak praca, a cała reszta miała się dopiero ułożyć. Że duże miasto kusiło swoimi atrakcjami. Że trochę (nawet podświadomie) tęsknimy, niezależnie od tego ile już lat upłynęło.
Za czym ja tęsknię? Wychowałam się na Pomorzu, które jest bardzo gęsto zalesione i dlatego najbardziej w Wielkopolsce brakuje mi porządnych wielohektarowych iglastych lasów. Tego tu nie ma. Są pola, bo ziemia jest żyzna. I miejscami występuje coś, co może zasługuje na miano lasku, ale nie lasu. Jak wielkie było moje zdziwienie na początku, gdy chciałam wybrać się na spacer do – oczywista oczywistość – lasu. A tu pszenica, kartofle i rzepak 😦 Podobno najlepiej czujemy się w scenerii, którą nasza podświadomość pamięta z dzieciństwa … W moim przypadku akurat powiedzenie ciągnie wilka do lasu można interpretować dosłownie, nie wchodząc w metafory.
Brakuje mi czystego powietrza. Bardzo.
Skoro najlepiej czuję się blisko natury, to dlaczego mieszkam w dużym mieście? Bo wykonuję zawód, który tylko w dużym mieście mogę sensownie wykonywać. Bo uczyłam się dobrze w podstawówce, a potem zostałam ambicjonalnie nakręcona. Po co mi to tak w zasadzie było? Sama do dzisiaj się zastanawiam.
Trochę lat tego mojego słoikowania już minęło i oczywiście wiele się w tym czasie wydarzyło. Zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i prywatnej, w tym miłosnej i niestety (a może stety) rozwodowej. Ponieważ na początku byłam młodym wilczkiem nastawionym na karierę, reprezentowałam sobą całe spektrum charakterystyczne dla takich osób – intensywna praca, stres, rywalizacja, presja na wynik, nakręcone ego i przeświadczenie, że czego to ja nie mogę. Że towarzyszyły temu emocje – jasna sprawa. Czy te emocje oraz ich nasilenie były dobre? – Nie. Czy adekwatne do zaistniałej sytuacji? – na pewno nie.
Aż w końcu przyszło bardzo trudne osobiste doświadczenie, które zmieniło wszystko. Nie będę w szczegółach o nim pisać, bo nie o to chodzi. (Nie, to nie rozwód). Stanęłam jednak wtedy z boku i zobaczyłam, jaka w sumie śmieszna byłam do tej pory. Może tragikomiczna – to lepsze określenie. Jak teraz patrzę na trzydziesto- i czterdziestoletnie kobiety tupiące nóżką, to widzę właśnie, że są bardzo śmieszne. Faceci, dający ponieść się emocjom, wywindowanym do ostatniego piętra wieżowców, też są zabawni. Nie zdają sobie nawet sprawy jak bardzo.
Pewnie każdemu z nas wydaje się, że jesteśmy tacy wyjątkowi, że to, co nas spotkało, to było coś naprawdę nadzwyczajnie trudnego. Długo szukałam odpowiedzi na pytanie dlaczego, jak również uparcie szukałam głębszego sensu tego, co się stało. Czy znalazłam? Nie.
Ale pewnego dnia natknęłam się na cytat Marka Aureliusza (cesarz rzymski, filozof, stoik):
„Każde zdarzenie jest tak zwykłe jak róża na wiosnę i owoc w jesieni. Czymś takim jest bowiem i choroba, i śmierć, i potwarz, i zasadzka, i wszystko to, co głupców cieszy lub smuci”
A potem jeszcze jeden:
„Nie należy się gniewać na bieg wypadków. Nic ich to bowiem nie obchodzi”.
To była moja Eureka. Zrozumiałam, że bunt nie ma sensu. Że trzeba brać życie takim, jakie ono jest. Że dając się ponieść, a raczej posiąść emocjom niszczę jedynie samą siebie. Moje negatywne emocje niczego nie zmienią, a już na pewno nie cofną zdarzeń, które już nastąpiły.
I tak właśnie ze słoika zmieniłam się w stoika 😉 Oczywiście – każdy może zostać stoikiem, nie trzeba być wcześniej słoikiem. Ach, język polski jest piękny 😉 inaczej ułożona kreseczka a całkowicie zmienia znaczenie.
Potem jeszcze ten nurt zgłębiałam, czytając zwłaszcza Rozmyślania Marka Aureliusza, ale też innych stoików – Senekę, Epikteta. Oni kurde mądrzy byli. Dwa tysiące lat przed nami.
Tak mnie zastanawia – oczywiście słyszałam gdzieś tam po drodze o stoicyzmie, głównie w kontekście powiedzenia przyjąć coś ze stoickim spokojem. Ale ja wręcz trochę gardziłam taką postawą! Gardziłam osobami pokrytymi teflonem, po których wszystko spływa, których nic nie rusza. Jesteśmy przecież ludźmi zrobionymi z krwi i kości, a nie z kamienia, mamy nasze emocje, mamy prawo do ich okazywania, a czasem nawet do dania upustu tym emocjom. Tłumienie ich w sobie jest przecież jeszcze gorsze. Ale to nie do końca o to chodzi. Chodzi o głębsze zrozumienie. O to, że zwłaszcza nakręcona spirala emocji oraz przekonań myślowych jest bardzo destruktywna – dla nas i dla naszego otoczenia. Że właśnie wytworzenie takiej teflonowej powłoczki naprawdę pomaga. Pomaga chronić nas i inne osoby, którym oszczędzamy obdarowania ich naszą złością, frustracją, rozczarowaniem. Także dlatego, że niesieni na fali emocji robimy czasem głupie rzeczy, których później żałujemy. Albo wypowiadamy słowa, których tak w zasadzie nie chcieliśmy powiedzieć. Przed tym stoicyzm też chroni…