paraliżujący strach, obezwładniający stres

Pewnie każdy pamięta jakieś sytuacje, zwłaszcza z dzieciństwa, kiedy czegoś tak naprawdę bardzo się przestraszył. Tak bardzo,  że nie mógł się poruszyć. Nie chodzi mi o ciemny kąt w domu, do którego baliśmy się zaglądać (no bo tam po prostu się nie wchodziło), ale o konkretne zdarzenia. Ja miałam takie trzy.

Po raz pierwszy poznałam, co oznacza paraliżujący strach, gdy dopiero co nauczyłam się pływać. Było to w wakacje pomiędzy zerówką a pierwszą klasą. Z tej radości i dumy, że płynę sama, bez żadnych pływaczków czy innych wspomagaczy, zapuściłam się oczywiście za daleko. W pewnym momencie zorientowałam się, że znajduję się pod pomostem, a tam na pewno nie miałam już gruntu pod nogami. Odwaga się skończyła. Zdołałam jedynie złapać się drewnianego palika tego pomostu i … tak tam sobie wisiałam uczepiona jak małpka. Nie potrafiłam wykonać kompletnie żadnego ruchu ani nikogo zawołać.  Zaczęli mnie szukać,  a ja … nic.   W końcu zauważył  mnie tata i bezpiecznie  przyholował. Ale do dzisiaj wspomina, że musiał  się nasiłować, żeby mnie od tego pomostu odkleić. Tak byłam przykleszczona.

Drugi przypadek z perspektywy lat wydaje się bardzo śmieszny, ale zapewniam, że na tamten moment do śmiechu  mi nie było. Otóż byliśmy z moim starszym bratem i naszym wspólnym kolegą na tak zwanym szaberku na czereśniach. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że szaber to inaczej … kradzież. Ot, głupie szczenięce wybryki. Nasi rodzice nie wiedzieli oczywiście o niczym. Czereśnie były przepyszne 🙂 Ciemnoczerwone i bardzo słodkie. Ale w pewnym momencie  zobaczyliśmy, że ktoś biegnie w naszym kierunku i bardzo wyzywa. Był to oczywiście właściciel tego sadu, kipiał ze wściekłości. No w sumie, trudno się dziwić. Chłopaki jak to chłopaki – zeskoczyli z drzewa i zaczęli uciekać. Bez trudu pokonali też płot, którym ten sad był ogrodzony. A ja? No cóż … w wieku ok. dziewięciu lat miałam pewną piętę Achillesową i w zasadzie mam ją do dzisiaj. Nie umiałam bez czyjejś pomocy przechodzić przez wysokie płoty 😦 😦 😦 Tzn. podjęłam próbę pokonania tego płotu, usiadłam na nim okrakiem i … ni w tę ni we w tę 😦 A ten właściciel cały czas biegł i krzyczał. Co mi się stało na tym płocie? Oczywiście paraliż, bezruch, tak jak wtedy, gdy uczyłam się pływać. Ten właściciel, gdy zobaczył takie nieszczęście na tym płocie, to jakoś złagodniał, powyzywał jeszcze trochę, ale przesadził mnie na drugą stronę płotu, żebym mogła już swobodnie uciec. Gdybym nie była małą przestraszoną dziewczynką, pewnie by się to tak nie skończyło.

A trzeci raz? To już bardziej stres niż strach. To było w szkole muzycznej, chyba w drugiej klasie. Ja niby chciałam zapisać się do tej szkoły, przeszłam wstępne przesłuchanie,  mój talent muzyczny nie okazał się jednak  jakiś wybitny. W normalnej podstawówce uczyłam się o wiele lepiej i miałam z tym ambicjonalny problem, że z grania na pianinie – mimo starań – nie zawsze jestem w stanie dostać piątkę. Kto chodził do szkoły muzycznej, ten pamięta, że na koniec każdego semestru odbywał się egzamin z instrumentu i był to naprawdę duży stres. Dla dziecka na pewno. Tego konkretnego razu w komisji egzaminacyjnej siedziała nauczycielka, której akurat bardzo nie lubiłam. Była surowa i się jej bałam. Gdy usiadłam do pianina i położyłam ręce na klawiaturze – to te ręce kompletnie zesztywniały, miałam palce jak z drewna. Z egzaminu dostałam mierny. Do dzisiaj uważam, że ta ocena była nie fair ze strony nauczycieli. Ok, źle zagrałam. Ale doświadczony nauczyciel powinien widzieć, że coś mi się stało, że normalnie tak nie jest, że przecież się staram.  Nie byłam Mozartem, ale nie było też tak, że reprezentowałam poziom na mierny.   Tzn. generalnie uważam, że jest nie w porządku wobec dzieci, że ocenia się tylko egzamin przeprowadzony na dany dzień (ze wszystkich przedmiotów, nie tylko z muzyki), a nie całokształt pracy, że  nie daje się uczniom prawa do gorszego dnia. Jakoś ten wpływ stresu jest całkowicie wyłączony poza nawias. Jakby go nie było.

No, to sobie poopowiadałam. Co chciałam pokazać? Bardzo silną reakcję ciała na sytuacje zagrożenia, reakcję prawdziwą i niezaprzeczalną. Ten paraliż, którego ja doznałam, był całkowicie poza moją kontrolą, nie było miejsca na żadne racjonalne myślenie, żadne decyzje.  Zresztą – czego wymagać od dzieciaka. Mam też świadomość tego, że te opisane przeze mnie doświadczenia nie były jeszcze najgorsze. Generalnie miałam raczej szczęśliwe dzieciństwo. Nikt mnie nie bił, na pewno nie przeżyłam traumy przez duże T. Na szczęście. Ale i tak te trzy opisane wydarzenia pamiętam bardzo mocno. Moje ciało najwyraźniej je pamięta. Nie da się tego oszukać.

W dorosłym życiu sytuacji, w których wydaje się nam, że jesteśmy  bezpośrednio zagrożeni, jest pewnie trochę mniej.  Jesteśmy też trochę mądrzejsi i niektórych potencjalnie niebezpiecznych zdarzeń możemy po prostu unikać – np. oczywiście nie kradniemy czereśni! 😉 Jesteśmy  jednak za to narażeni  na przewlekły stres (głównie poprzez pracę, ale nie tylko), który również oddziałuje na nasze ciało. Różnica jest taka, że jest to raczej proces, a nie jednorazowa sytuacja. To nie jest jedno mocne uderzenie, tylko tysiąc malutkich.  Dlatego też symptomy, które zaczyna dawać nasz organizm, są na początku subtelne i dopiero z czasem się nasilają. Niemniej jednak one są.  Wszelkiego rodzaju napięcia mięśni, wytworzenie jakby zbroi, która ma nas chronić, trzymanie zaciśniętej pięści, aby zawsze być gotowym na ewentualny atak. W końcu pojawia się jakiś ból. To wszystko jest to, to wszystko jest stres. Naprawdę nie można wpływu stresu na organizm negować, twierdzić, że tego nie ma, że mnie to nie dotyczy. Albo inaczej – przychodzi moment, kiedy przestaje się zaprzeczać (przed sobą i innymi), że te symptomy ze strony ciała występują. I im bardziej ktoś wcześniej udawał twardziela, bagatelizował lekki, ale za to permanentny dyskomfort – tym zazwyczaj późniejsze uderzenie będzie mocniejsze 😦

Dobra wiadomość jest taka, że można coś z tym zrobić. Przede wszystkim oznak płynących z ciała nie powinno się ignorować. Oczywiście wszystkie objawy można skonsultować z lekarzem, ale jeżeli  kolejne przeprowadzane badania nic nie wykazują – warto porządnie usiąść na kanapie i zastanowić się, o co tak naprawdę chodzi. Czy nie biorę na siebie za dużo? Może zamiast kolejnego kursu wyższej produktywności kluczem do osiągnięcia dobrego samopoczucia jest REDUKCJA? Może mniej znaczy więcej? A z pewnością lepiej? No i jeżeli ciało daje nam znaki, że je zaniedbujemy – trzeba się nim zająć. Ono  o to prosi. Przecież moje ciało – to ja. Jeżeli ja nie zareaguję na jego sygnały, to kto to zrobi? Kto się o nie zatroszczy? Zapewniam, że nikt inny. Ma być zrobiona praca i tyle. Tylko to się liczy. Kogo w ogóle obchodzi, że mam jakieś bolesne napięcie karku? Mam na myśli mądrą troskę o siebie, czyli przede wszystkim sen, trochę ruchu, na bolące i napięte miejsca pomaga masaż. Warto też jak najczęściej podnosić tyłek z krzesła, ponieważ siedzenie to nowe palenie, długofalowo ma naprawdę fatalny wpływ na zdrowie.  A ponieważ na siedząco najwięcej pracujemy, to należałoby … mniej pracować 🙂 Za tę radę nasz organizm na pewno będzie wdzięczny 🙂

 

 

 

 

 

 

Reklama