
Taka postawa jest bardzo gloryfikowana – gdy pracuję nad projektem lub ważną dla klienta sprawą – daję z siebie 200 %. Już nawet ta przesada pokazuje, że coś jest nie w porządku. Nikt nie może zaangażować się w sprawę używając podwójnej maksymalnej mocy, ponieważ mamy tylko jedną. Nie jesteśmy (jeszcze) cyborgami i nie posiadamy siły dwojga ludzi. Pewnie w przyszłości coś na te nasze ograniczenia wymyślą i będziemy jakoś dodatkowo zasilani (elektrycznie?????). Na razie jednak możemy czerpać energię jedynie z pożywienia, oddechu, snu, trochę ze słońca, pozytywnych relacji z innymi itd. Do tej pory nikt niczego innego nie wymyślił. Zobaczcie proszę, gdy określa się moc silnika, stosuje się taką jednostkę – koń mechaniczny. Brzmi to śmiesznie, ale rzeczywiście w XIX w. wynalazcy opisywali siłę stworzonych przez siebie maszyn w ten sposób, że moc maszyny była iloczynem fizycznej siły normalnych koni (horse power). No i tak już zostało. Siła jednego konia została oszacowana (tyle ile to biedne zwierzę mogło uciągnąć) i wiadomo było, że jeden koń nie wypracuje więcej. A w przypadku ludzi? Dlaczego wymaga się od nas więcej niż wynosi nasz potencjał?
Oczywiście, są takie momenty, gdy włożenie maksymalnego wysiłku, na jaki nas stać, jest konieczne. Albo maks albo zero. Mam tu na myśli sportowców, startujących w zawodach. Gdyby podeszli na luzie – no raczej by nie wygrali. Mam na myśli ratowników medycznych i lekarzy, prowadzących reanimację człowieka, który jedną nogą jest już po drugiej stronie. Życie albo śmierć. Wszystko albo nic. Nie w każdej pracy mamy jednak do czynienia z tak krańcowymi zagadnieniami jak życie i śmierć. Bo czy wysłanie raportu i dotrzymanie deadline’u mieści się w kategoriach życia i śmierci? Wbrew temu, co wynika z określenia „deadline” – na pewno NIE. Ale zobaczcie – dlaczego w ogóle używa się tej nazwy, tak jakby naprawdę chodziło o urwanie komuś głowy? No, to jest jeden z absurdów współczesnego korpo- życia. Ja już tu wielokrotnie pisałam, że obecnie praca (rozumiana jako zarabianie pieniędzy nie dla siebie, ale na rzecz kogoś) ustawiona jest baaaardzo wysoko na piedestale i zrównana z kwestiami naprawdę fundamentalnymi. Tak się jakoś porobiło. Ale czy taki porządek rzeczy jest właściwy? Może niestety zdarzyć się tak, że ktoś będzie dotrzymywał deadline’ów w pracy, ale właśnie dlatego, że wypełnianie obowiązków znajduje się u niego na pierwszy miejscu – niestety nie starcza już czasu ani sił na dbanie o samą/ samego siebie. Jeżeli taka osoba np. ostatni raz była 10 lat temu u lekarza i nie wykonuje badan profilaktycznych – to to może być dla niej niestety deadline. Ten prawdziwy … I to wzorowe dotrzymywanie pseudo-deadline’ów w korporacji nie będzie już miało żadnego znaczenia.
Kolejne pytanie brzmi- czy warto? Czy warto dawać z siebie wszystko, eksploatować swoje zasoby, które są nam przecież dane jednokrotnie. Czy może się udać uprawianie sprintu na długim dystansie? Odzyskanie utraconych sił i zdrowia jest bardzo trudne, a czasami niemożliwe. Przeznaczonych na intensywną pracę lat nikt i nic nam nie zwróci.
Pytanie może sobie zadać również osoba, która nie bierze wcale na barki niezliczonej liczby obowiązków czy zleceń, ale za to te, które zostały jej powierzone wykonuje ze skrajnym perfekcjonizmem. Czy warto? Czy nasza energia jest we właściwy sposób spożytkowana? Czy literówka w mailu lub niewyrównany margines oznaczają totalną kompromitację? Oczywiście nie namawiam nikogo do totalnego niedbalstwa przy formułowaniu korespondencji. Ale czasem można popatrzeć na to pod innym kątem – czy ta doskonała forma nie przerasta treści? Czy moje zaoszczędzone pół godziny nie jest przypadkiem więcej warte niż to idealne sformatowanie tekstu? Pół godziny wydaje się mało, ale może przez te pół godziny mogę porozmawiać z dzieckiem lub partnerem i być może to będzie właśnie TA ważna rozmowa. A przecież tych połówek godzin spędzonych ponadwymiarowo w pracy i przeznaczonych na rzeczy błahe, zbierze się mnóstwo.
Na pewno też o co chodzi z tym „dawaniem siebie” bardzo dobrze wiedzą, osoby z tzw. pokolenia sandwich. To ludzie w wieku pomiędzy 40-55 lat, którzy muszą się troszczyć zarówno jeszcze o swoje dzieci, jak i starych rodziców (różnie może wypadać struktura wiekowa tych dzieci i rodziców, czasami dochodzą do tego stanu faktycznego jakieś choroby). Określenie jest bardzo trafne – taki człowiek, jest jak wsadzony do środka kanapki. Przytłoczony obowiązkami z dwóch stron. Oczekiwania społeczne związane z pełnionymi rolami są naprawdę gigantyczne – ale czy ktoś myśli, jak ten sandwich’owiec się czuje?
Przede wszystkim chciałabym napisać, że musimy dbać o siebie … sami. Nikt inny za nas tego nie zrobi. Poza kilkoma bliskimi osobami, rodziną i przyjaciółmi – tak naprawdę pozostałych ludzi niewiele obchodzisz, raczej każdy patrzy – czy opłaca mu się utrzymywanie kontaktu z Tobą. Zawodowego lub pozazawodowego. Lepiej zdać sobie z tego sprawę i nie pozwalać innym czerpać z siebie za dużo. Gdy rozdasz siebie wszystkim dookoła – co z Ciebie zostanie?