pixabay.com
Nie musisz chodzić do pracy, możesz jeździć 😉 Kiedyś takie cwaniackie odpowiedzi bardzo mnie irytowały, a teraz już tylko śmieszą. A raczej śmieszą mnie osoby stosujące taką formę komunikacji. Takie odwracanie kota ogonem i uciekanie od sedna problemu.
„Chodzenie” do pracy to dla mnie regularne pojawianie się w określonym miejscu i w określonych godzinach w celu wykonywania wyznaczonych czynności. Czyli klasyczna praca na etacie w godzinach 9-17.
Oczywiście, że pracowałam na etacie. Byłam zatrudniona na podstawie umowy o pracę przez kilka lat po studiach, to taki etap, który chyba każdy/prawie każdy musi przejść. Ten etap jest ważny, ponieważ można sobie wtedy wiele poobserwować i dużo się nauczyć. Ja jednak na tym etacie dość mocno się męczyłam, za dużo rzeczy mnie uwierało. Gdy teraz słyszę narzekania młodych ludzi, pracujących na umowach zlecenie i umowach o dzieło (czyli na tzw. śmieciówkach), że brak stabilizacji, że mało kasy, że nie mogą nic zaplanować, że nie dostaną kredytu itd. – z jednej strony ich rozumiem. Z drugiej strony jednak myślę sobie, że zawsze jest pięknie tam, gdzie nas nie ma. Że ta stabilizacja, jaką daje umowa o pracę na czas nieokreślony może być błogosławieństwem (chociażby ze względu na płatne chorobowe i macierzyński), jak i przekleństwem zarazem. Bo stała praca jednak mocno ogranicza. Sama jestem freelancerką od dobrych kilku lat. Widzę po sobie, ale też po znajomych, którzy porzucenie etatu mają dawno za sobą, że nigdy – przenigdy na etat byśmy nie wrócili. I aspekt finansowy wcale nie jest tu najważniejszy. Zarabiam porównywalnie, jak osoba z podobnymi kwalifikacjami i doświadczeniem, pracująca na etacie w korpo. Tyle, że pracuję od takiej osoby mniej. I to robi różnicę dla jakości życia. Gdybym bardzo chciała (no albo musiała – życie jest życiem) mogłabym się spiąć, pracować więcej i wtedy zarabiałabym pewnie więcej. Tyle że nie chcę i na szczęście na razie nie muszę. Życzliwym wyjaśniam, że nie, nie mam bogatego męża 😉 Również uprzejmie wyjaśniam, że spłacam kredyt mieszkaniowy w CHF i muszę jakoś dawać sobie z tym radę. Że wściekłam się dziś znowu, widząc kurs franka 3,96 – to inna sprawa.
A jakie są moje powody, dla których raczej na etat nie wrócę? No chociaż – nigdy nie mów nigdy. Życie lubi płatać figle i zawsze trzeba mieć z tyłu głowy, że tak nie do końca jesteśmy panami czy paniami swojego losu. Człowiek myśli, Pan Bóg kryśli. Bóg, los, przeznaczenie, siła wyższa – niech każdy sobie wybierze, co mu pasuje. Dlatego napisałam, że raczej nie wrócę 😉
No to byłoby tak:
1. nie cierpię wstawać wcześnie rano
Jestem typowym nocnym markiem. Wstawanie o szóstej rano to dla mnie męczarnia. A przecież niektórzy wstają codziennie o czwartej! Naprawdę ukłony dla takich osób, bo dla mnie byłaby to misja nie do wykonania. Podejmowałam próby wcześniejszego wstawania, ale zawsze kończyły się fiaskiem. Dlatego w dni kiedy pracuję, wstaję ok. 8.30. Jest to pora do zaakceptowania 🙂 Przestawienie pory wstawania po rzuceniu etatu było dla mnie prawdziwym wybawieniem. Nie, nie jest też tak, że pracuję do drugiej w nocy. Ale zdarza mi się do drugiej coś czytać, niezwiązanego z pracą oczywiście, co to, to nie.
Jeżeli ktoś jest skowronkiem, z pewnością mnie nie rozumie. Ale wszystkie sowy rozumieją mnie bardzo dobrze 🙂
2. Mam problem z procedurami i z szefami
No cóż, jestem niezależna, trochę niesubordynowana, mam własne zdanie i potrafię go bronić. Gardzę naginaniem zasad, jeżeli można za to uzyskać jakieś profity. Po części właśnie dlatego wiedziałam bardzo szybko, że korpo to nie moja bajka. Nie cierpię też tych wszystkich sztywnych ram, poza które nie wolno wychynąć. I nie wyobrażam sobie już mieć szefa/ szefowej. Jeżeli kiedyś na skutek różnych okoliczności musiałabym jednak wrócić do pracy – zaakceptowanie faktu, że muszę kogoś słuchać byłoby dla mnie chyba najtrudniejsze. Słyszałam argument, że prowadząc działalność nie mam wprawdzie jednego szefa, ale mogę ich mieć kilkudziesięciu, bo takimi „szefami” są klienci. Obsługiwałam kiedyś takiego jegomościa, który bardzo chciał zachowywać się jak mój szef. Różnica w stosunku do etatu jest taka, że to ja mogłam mu powiedzieć: Do widzenia. Moje poczucie, a jego mina – bezcenne 🙂
3. jestem introwertyczna
Współczesny świat jest uszyty pod ekstrawertyków. Jest dobrze, gdy dużo się dzieje i gdy jest dużo ludzi wokół. Mi jest to w ogóle niepotrzebne. Przez krótki czas pracowałam na open space i czułam się jak w koszmarze. Pracując sama mogę się skupić i wtedy powstają wartościowe rzeczy. Wszystkich introwertyków serdecznie pozdrawiam i polecam zastanowienie się nad pójściem własną drogą 🙂
4. Pracuję wtedy, gdy najdzie mnie wena, a gdy jej brak to idę na spacer
Bez przesady z tą weną, ale każdy na pewno ma dni/ momenty, kiedy pracuje mu się bardzo dobrze, jak i te, kiedy nie może w ogóle z pracą ujechać. Siedzenie na tyłku w takich momentach i zmuszanie się do wykonywania pracy jest całkowicie bez sensu. Nie mówiąc już o tym, że nie powstanie wtedy nic, co chociaż odrobinę wykraczałoby poza przeciętność (dobrze, jeżeli w ogóle do niej dobije). Naprawdę lepiej jest w takich momentach odpuścić i zająć się czymś innym. Polecam porządny spacer, ale każdy wie najlepiej, co jemu pomaga.
To nie tak, że czekam na wenę, jak jakaś poetka. Praca nie zając nie ucieknie i moja podświadomość to wie. Wewnętrzna motywacja sprawia, że ta praca i tak będzie wykonana. Czasami tylko moment/ dzień jest nieodpowiedni i wtedy trzeba sobie darować. Na szczęście nie muszę nikogo pytać, czy mogę sobie na takie darowanie pracy pozwolić.
5. Mogę słuchać swojego organizmu
Trochę ciąg dalszy poprzedniego punktu. Czasami po przebudzeniu rano, nie do końca wiemy, czy jesteśmy zdrowi, czy nie za bardzo. Nie chodzi mi o konkretną chorobę, tylko o takie – kiepsko się czuję, trochę boli mnie głowa, chyba się przeziębiłam i mam temperaturę 37. Pracując na etacie było to dla mnie trudne do zaakceptowania, że choroba jest traktowana zero- jedynkowo. Albo ktoś jest chory i wobec tego jest niezdolny do pracy, albo ktoś jest zdrowy i ma robić wszystko na 100%. No rozumiem, system musi jakoś funkcjonować. Czasami jednak złe samopoczucie wywoływane jest przez stres. A stres z kolei się nasila, bo coś nas boli i nie wyrabiamy się z całą pracą, którą mamy do zrobienia. Jedno nakręca drugie. Wiadomo też, że nie można ciągle siedzieć na L4, gdy tylko odrobinę źle się poczujemy, bo wcześniej czy później podziękowano by nam za współpracę. Pracując na swoim mogę odpuścić, gdy czuję się niewyraźnie, nie muszę od razu pędzić do lekarza po zwolnienie, a zimą marznąć w drodze do pracy. Nie jest też tak, że w takie dni nie mogę robić nic. Po prostu zwalniam tempo i załatwiam jedynie sprawy niecierpiące zwłoki. Inne mogą poczekać. Nam się tak tylko wydaje, że wszystko musi być zrobione ASAP. Najczęściej tak się tylko wydaje. Jeżeli organizm każe nam zwolnić, widocznie tego potrzebuje i powinniśmy go posłuchać. To o wiele lepsze niż kolejne tabletki przeciwbólowe popijane kawą.
6. Mam więcej „urlopu” niż pracując na etacie
26 dni przysługującego urlopu na 365 dni w całym roku to chyba jakieś niedopatrzenie ustawodawcy 😉 Do tego urlop wymaga każdorazowo akceptacji, bardzo często pracownicy mają też zaległy niewykorzystany urlop. Nawet jeżeli udaje się takiej przepracowanej osobie w końcu gdzieś wyjechać, ona jest już tak zmęczona, że nie może w pełni się zregenerować. Odkąd świadomie ograniczyłam ilość pracy, udaje mi się wygospodarować min. 1 tydzień wolnego w miesiącu – licząc bez weekendów – wychodzi 5 dni x 12 miesięcy = 60 dni wolnych w roku. Nie jest chyba tak źle, prawda? Ktoś może zapytać, czy to jest prawdziwy urlop, tzn. taki gdy mogę w ogóle o pracy nie myśleć, nie odbierać telefonów i maili. To zależy – jeżeli wyjeżdżam gdzieś dalej na dwa tygodnie, po prostu informuję o tym klientów i oni starają się nie dzwonić. Z drugiej strony – ja wręcz każę im się kontaktować, gdyby coś już naprawdę się waliło i paliło. Zazwyczaj można zaproponować jakieś prowizoryczne rozwiązanie, a po urlopie zająć się tym porządnie. To naprawdę lepsze niż „zostawić sprawę leżeć” na dwa tygodnie. W pozostałe „urlopy” jestem do dyspozycji pod telefonem i mailem, zdarza mi się pracować w hotelu przez 2-3 godziny. W dni, kiedy robię sobie wolne od pracy, niekoniecznie muszę zresztą gdzieś wyjeżdżać. Mogę pozałatwiać prywatne sprawy, posprzątać w domu, zaprosić gości i coś dla nich ugotować czy oddać się słodkiemu dolce far niente. To ostatnie też jest bardzo ważne! Żeby od czasu do czasu było, po prostu.
7. Nie muszę codziennie trzymać się dress codu
Jak każda kobieta lubię się czasem ładnie ubrać. Rozumiem, że pewne sytuacje wymagają trzymania standardów i podczas biznesowych spotkań trzeba wyglądać raczej formalnie niż frywolnie. Codzienne jednak ubieranie się w korporacyjny mundurek było dla mnie naprawdę męczące. Teraz mam luz. Gdy pracuję z home office – no to wiadomo – luz całkowity. Gdy idę do biura, ale nie spodziewam się raczej nikogo – strój może być półformalny, bo nigdy nie wiadomo, czy jednak ktoś nie wpadnie. Gdy mam umówione ważne spotkanie – wyglądam jak spod igły. Co więcej – to wystrojenie się od czasu do czasu sprawia mi naprawdę radość. Pamiętam za to, że nienawidziłam wcześniej codziennego prasowania bluzki lub koszuli. Wtedy był przymus, a teraz jest wybór. I tak jest fajnie.
Popatrzyłam sobie jeszcze raz na te punkty, które wypisałam i widzę, że większość jest na NIE. Nie chcę, nie lubię, nie mogłabym. Może to po prostu sposób myślenia, nad którym powinnam popracować – tzn. przestawić się z komunikatów negatywnych na pozytywne. Nie wykluczam tego. No i znowu NIE 😉 Ale może ja uciekłam z tego etatu, bo naprawdę coś jest z takim systemem pracy nie w porządku. Kultura pracy jaka jest, bardzo często każe się nie wychylać, a jedynie wykonywać polecenia i odhaczać zadania zrobione zgodnie z procedurami. Gdzie tu jest miejsce na kreatywność, a także na indywidualizm pracowników? Ile potencjału tych pracowników jest marnowane. W Europie już się coś w tej materii zmienia, bo bardzo na topie jest idea new work, o której tutaj już też pisałam. U nas pewnie jeszcze trochę na zmiany poczekamy.