Powyższe słowa padły na pogrzebie Kamila Durczoka. Nie podejmuję się oceny życia pana Kamila, bo nie jestem do tego w żaden sposób uprawiona. Na pewno nie można odmówić Kamilowi Durczokowi inteligencji i ambicji. A jednak jego życie potoczyło się co najmniej dziwnie.
Nie trzeba wymieniać nazwisk znanych osób, wystarczy rozejrzeć się dookoła, aby stwierdzić, że często gęsto młode osoby, okrzyknięte jeszcze w szkole cudownymi dziećmi, wcale nie osiągają w dorosłym życiu jakichś Himalajów. I to absolutnie nie jest ich wina, przy czym wina to w ogóle tutaj niewłaściwe słowo.
Na pewno znaczenie ma presja, jaka na te młode osoby jest wywierana. Nieustannie podnoszona poprzeczka – jeszcze o 5 cm, jeszcze o 10, jeszcze o 15. Poprzeczka od zawsze ustawiona wyżej niż dla rówieśników. W pewnym momencie przychodzi zmęczenie materiału i to jest ten moment, kiedy wypoczęci rywale doganiają i … przeganiają. Skaczą wyżej. Wtedy jest zdziwienie, że jak to niby możliwe. Do tego permanentny mega stres. Stres jest wyzwalaczem różnych silnych reakcji -pod jego wpływem zdarza się popełnić jakąś głupotę. A potem często następuje ciąg zdarzeń skutkujący życiową kontuzją…
W kontekście tego, co napisałam, można zastanawiać się, czy inteligencja jest błogosławieństwem czy może przekleństwem? Na pewno uważam, że coś jest na rzeczy w tym zdaniu „bogowie nie lubią, gdy wchodzi się na Olimp”. Ludzie też chcieliby żywić się ambrozją, ale to chyba jednak zastrzeżony pokarm. I jeżeli ktoś ma na niego zbyt duży apetyt – bogowie już wiedzą jak ten kielich z ambrozją odsunąć, wylać, cokolwiek. Albo kogoś z tej ścieżki na Olimp po prostu strącić.
A jednocześnie cały świat motywuje ludzi do tego, żeby tę wspinaczkę na Olimp podejmować. Dostarczany jest cały ekwipunek w postaci edukacji, motywacji, przekonań, że to właściwa droga. A zatem jeżeli komuś uda się stanąć na szczycie tego Olimpu – niech da mi proszę znać ;-)))))))))
Dobrej niedzieli + jeżeli wolno mi dać komukolwiek jakąś radę – to odpuścić ego. Jest wtedy trochę lepiej 🙂
Konia z rzędem temu, kto znajdzie zgrabne tłumaczenie from fragile to agile. Od kruchości do zwinności nie brzmi mi dobrze.
To chwytne – po angielsku- hasełko zostało ukute przez ludzi pracujących na styku IT i marketingu, czyli tam gdzie są pieniądze. Zasada odnosi się zatem w dużej mierze do funkcjonowania organizacji. Chodzi o to, aby jak najbardziej elastycznie dopasowywać się do zmieniających warunków.
Na pewno jednak zasadę można zastosować też po prostu do życia i można podejść do tego opisowo. Na przykład tak: byłam krucha i delikatna, przez co wiele razy obrywałam od życia mocne cięgi. Ale zmieniłam się. Nauczyłam się obserwować i respektować życie i teraz wiem, że to ja muszę się dopasować do życia, a nie ono do mnie. W przeciwnym razie ono mnie ukarze.
Tak sobie myślę, że wiele frustracji wynika z tego, że próbujemy coś zrobić na siłę. Aby spełnić oczekiwania innych albo też sami uprawiamy skok wzwyż o tyczce utkanej z własnego ego. No i … upadek po takim skoku bywa bolesny, wychodzimy cali poobijani. Głosy płynące z zewnątrz zachęcają nas do tego, aby cały czas próbować – dla chcącego nie ma nic trudnego, trzeba mierzyć wysoko, only the sky is the limit etc. Tylko, że … te głosy z zewnątrz niekiedy zagłuszają nasz wewnętrzny głos i czynią nas ślepymi na to, co jest dla nas naprawdę dobre NA DANY MOMENT.
Bo to też jest bardzo ważne . Właściwy czas. Podam bardzo prosty przykład. Naprawdę myślałam, że gdy kończy się 17 lat, idzie się na kurs na prawo jazdy. (Teraz myślę o tym – OMG!) Było tak dlatego, że w moim nastoletnim otoczeniu większość stanowili chłopcy. Mój brat, kuzyni, koledzy. Tak się złożyło, przypadek. Oczywiście wszyscy ci chłopacy zrobili prawo jazdy, gdy tylko ukończyli 17 lat, przyszło im to jak z płatka, nie posiadali się z radości i dumy po zdanym egzaminie. Niesiona na fali tego entuzjazmu również poprosiłam rodziców o prezent na 17. urodziny w postaci kursu na prawo jazdy. No i go dostałam. Na moje nieszczęście. Ponieważ jako 17-latka kompletnie się na kierowcę nie nadawałam. Było we mnie za dużo niepewności i lęku. Zaliczyłam kilka stłuczek samochodem taty, dobrze że nic bardzo poważnego. Musiałam się jednak zmierzyć z poczuciem tego, że jestem beznadziejna no i z niezadowoleniem rodziców z powodu kosztów naprawy samochodu. A ja po prostu w wieku 17 lat absolutnie nie byłam na prawo jazdy gotowa. Zrobiłam te uprawnienia, bo myślałam, że muszę. Lęk przed jeżdżeniem pozostał we mnie do dziś, choć oczywiście jest mi łatwiej. Na pewno jednak byłoby dla mnie lepiej, gdybym pozwoliła najpierw dojrzeć swojej głowie 🙂
Prawo jazdy to tylko przykład, a takich sytuacji na pewno jest więcej. Pierwsze co przychodzi mi do głowy to – wewnętrzny i zewnętrzny- imperatyw zostania matką z powodu tykającego zegara. To niestety częste zjawisko. Z jednej strony – trudno się dziwić. Ale z drugiej – dzieje się to czasami bez naprawdę wnikliwego przyjrzenia się swojemu życiu i bez zadania sobie pytania, czy ja aby na pewno na matkę się nadaję. W tym momencie i z tym mężczyzną. Czasami życie wie to lepiej od nas samych. I może jest dobrze jak się często zdarza, że dzieci przychodzą na świat kiedy one chcą, a nie dokładnie wtedy, kiedy nam pasuje.
Myślę, że każdy potrafiłby wskazać jakąś sytuację, kiedy chciał zrobić coś za wszelką cenę. I to się nie udało, ale ostatecznie okazało się, że wyszło nawet lepiej. Może to być np. niedostanie się na niby wymarzone studia, kiedy tak naprawdę nie ma się predyspozycji do wykonywania zawodu, w kierunku którego te studia kształcą. Albo inaczej – nawet z początku wydawało się, że wszystko poszło po naszej myśli, jednak ostateczna cena całej operacji była za wysoka. Koszty przewyższyły zyski, nie chodzi mi o pieniądze.
A może wystarczyłoby wcześniej posłuchać siebie i posłuchać życia. Ono samo przynosi to, co jest dla nas najlepsze. Choć czasami boli. Ale najbardziej wtedy, gdy nie chcemy z nim współpracować 😦
Ludzie często mają pretensje do losu, że jest dla nich surowy, że przecież chcieliśmy dobrze, ale co zaczniemy, to nam nie wychodzi. Ale może … źle zaczynaliśmy albo też sami na te cięgi od życia się nadstawiliśmy/nadstawiłyśmy, będąc w środku tak naprawdę delikatną galaretką. (To też o mnie 🙂 nikogo nie chcę takim określeniem urazić) . Innym razem z kolei powstrzymujemy się przed wejściem w coś, co przynosi życie, bo przecież tysiąc racjonalnych względów mówi nam, że nie powinniśmy. Tymczasem czysty racjonalizm naprawdę nie jest dobrą drogą …
„Życie chce się wydarzać. Życia nie da się powstrzymać. Za każdym razem, gdy staramy się życie powstrzymywać lub zakłócać jego fundamentalną potrzebę ekspresji, wpadamy w kłopoty”- M. Wheatley, M. Kellner-Rogers
No tak już jest – od wczesnego dzieciństwa wciskane są nam różnego rodzaju przekonania, paradygmaty i wskazówki na życie. Nie byłoby w tym nic złego, bo przecież ucząc się od starszych – korzystamy z ich doświadczenia, ba! podany jest nam na tacy dorobek wielu, wielu pokoleń, które żyły przed nami. Szkoda byłoby taki potencjał zmarnować. Z tym się oczywiście zgadzam. Coraz częściej odnoszę jednak wrażenie, że te „najoptymalniejsze” porady nie mają na celu dobra jednostki, a jedynie dobro jakiegoś ogółu, mniejszej lub większej społeczności. A czasami także jakiejś grupy interesu. Nie bez znaczenia jest w tym wszystkim utrzymanie tzw. ładu społecznego. Powtórzę to któryś raz tutaj, choć nie jest to bardzo optymistyczne przesłanie: tak naprawdę mało kogo obchodzisz (z wyjątkiem kilku bliskich osób), dlatego tak ważne jest dbanie o samą/ samego siebie i bycie dla siebie dobrym 🙂 OK, to teraz na co ja dałam się nabrać:
Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz
Oczywiście nie deprecjonuję wartości nauki w ogóle, bo to dzięki nauce ludzie są w miejscu, w którym są. Lepiej też, jeżeli społeczeństwo jest dobrze wykształcone niż niegramotne. Niemniej jednak czasami ta stymulacja jest za duża. Bardzo często zdarza się, że naprawdę zdolne osoby zajmują się – owszem – rzeczami bardzo zaawansowanymi i skomplikowanymi, ale ich rola sprowadza się do bycia po prostu wysokiej klasy specjalistą, a to często równoznaczne jest z rolą … merytorycznego żuczka. Bywa to ciężka i męcząca praca, nie zawsze też chyba dostatecznie doceniana. W życiu okazuje się całkiem często, że ci, którzy niekoniecznie spędzili mnóstwo czasu nad książkami, lądują później bardziej komfortowo niż te „kujonki”. Napisałam już kiedyś post o tym:
I jakoś tak coraz częściej dochodzę do konkluzji, że life is too cool for school 🙂
A w zasadzie jestem tego pewna. Bo to tak już jest, że młodzi ludzie, na barkach których spoczywa dużo obowiązków, tak naprawdę są wcześnie pacyfikowani.
Nie mogę iść pograć w piłkę, bo muszę się uczyć.
Nie mogę spotkać się z koleżankami i kolegami, bo muszę grać na pianinie.
Nie mogę iść na rower, bo mam egzamin.
Czyli obowiązki zawsze są przed przyjemnościami. I niestety tak to już zostaje później na długie lata 😦
Musisz jak najwcześniej zacząć odkładać konkretne kwoty na emeryturę
Typowy przykład zbiorowej manipulacji. Z tym „najwcześniej” to jeszcze nie ma aż takiego przekłamania, bo rzeczywiście na wysokość przyszłej emerytury przełożenie ma okres składkowy. Emerytura wypada korzystniej, jeżeli ten okres jest jak najdłuższy. Mimo to – wpędzanie wczesnych dwudziestolatków do systemu – to nic innego niż dbanie o stabilność wypłat z ZUS. Ubezpieczenia społeczne w Polsce to umowa solidarności społecznej – młodsi finansują starszych. Jasna sprawa – kiedyś trzeba zacząć odkładać te składki, ale to nie jest tak, że jeżeli w wieku 23 lat nie masz umowy o pracę, to jest to jakaś tragedia.
Natomiast jeżeli chodzi o wysokość składek i o to, że powinny być one od samego początku jak najwyższe, żeby zebrać tzw. kapitał – no to może kogoś zaskoczę. Oficjalna informacja ze strony ZUS:
Do ustalenia podstawy wymiaru emerytury lub renty przyjmujemy zarobki w okresie kolejnych 10 lat kalendarzowych wybranych przez Ciebie z ostatnich 20 lat kalendarzowych, które bezpośrednio poprzedzają rok, w którym złożyłeś wniosek o emeryturę lub rentę.
Ponieważ zazwyczaj zarobki rosną wraz z wiekiem – z racji awansów, podwyższenia kwalifikacji, dodatków stażowych itp. – na wymiar przyszłej emerytury największy wpływ ma 10 wybranych lat z dwudziestoletniego okresu zatrudnienia 🙂 A tak się składa, że pracujemy około 40. Równoznaczne jest to z tym, że dopiero w drugiej połówce zawodowego życia odkładamy na swoją emeryturę. A w pierwszej – na czyjąś :-)))))))))) w imię solidaryzmu społecznego 🙂
Ciemny blond to mysi kolor, musisz farbować włosy
Przecież ciemny blond to bardzo ładny kolor! Ośmielę się też twierdzić, że blisko połowa Polek – w tym ja – właśnie ma takie włosy. I co? Młode dziewczyny bardzo wcześnie (najczęściej w okolicach studniówki) informowane są, że … muszą COŚ z tym zrobić! Bycie „myszą” oznacza bycie szarą czyli to, że nikt nas nie zauważy. Na pofarbowaniu włosów można zyskać. Tak się jednak składa, że to nie te dziewczyny, którym odmawia się bycia po prostu sobą, na tym farbowaniu „mysich włosów” zyskują, ale producenci farb i fryzjerzy 😦 Oczywiście – jeżeli dziewczyna chce farbować włosy – nikt nie zabrania jej tego robić. Ale nazywanie kogoś myszą z powodu włosów ciemny blond, jest takie średnie, nawet mniej niż średnie.
Zamiast płacić komuś, lepiej płacić na swoje
Chodzi oczywiście o kredyt na mieszkanie. Tak, nabrałam się, chciałam mieć coś swojego. Tak się jakoś też składało, że nie miałam szczęścia do wynajmujących, ale zostawiam to na ten moment, nie będę opisywać w szczegółach. Obecnie dużo się na rynku wynajmu pozmieniało na lepsze. Ale rzeczywiście – zrezygnowałam z najmu i zaciągnęłam kredyt hipoteczny w CHF. W efekcie – również zapłaciłam komuś, z taką tylko różnicą, że był to bank, a nie właściciel mieszkania. Zapłaciłam jednak naprawdę baaaaardzo dużo, o wiele więcej niż wynosiłby czynsz najmu. Dlatego – może warto się czasem zastanowić, kto tak naprawdę stoi za szeroko rozpowszechnionymi przekonaniami, komu się one opłacają. Zamiast płacić komuś, lepiej płacić na swoje– to może być tylko przykład.
Kobieta tylko do trzydziestki ma szansę znaleźć męża
Rosja. Rosja to dziwny kraj i niestety okrutny. Widzimy to teraz, ale w zasadzie tak było zawsze. Okrytny kraj dla innych, ale także dla swoich. Jak można się domyślać – zwłaszcza dla kobiet. Dowiedziałam się tego podczas pobytu w Moskwie, że był tam klasztor, do którego „kierowane” były przez rodziny kobiety, które ukończyły trzydziesty rok życia, bo wtedy niemożliwe było już zamążpójście. Klasztor otrzymywał w tym momencie posag, który wniosłaby ta dziewczyna, gdyby wychodziła za mąż. Oczywiście klasztor był przez to bajecznie bogaty. Ten przykład jest dość skrajny i na szczęście nie żyjemy w Rosji we wcześniejszych wiekach, ale …. czy nie pokutuje takie społeczne przekonanie, że po trzydziestce szanse na stałego partnera życiowego drastycznie maleją? W rzeczywistości bzdura totalna, ale chyba właśnie dlatego tak wiele małżeństw jest nieszczęśliwych. Nie są zawierane z miłości, ale z rozsądku lub z powodu tykającego zegara. Smutne to.
Okazywanie emocji jest nieprofesjonalne
Są takie miejsca zatrudnienia, w których prawie każdy kiedyś się z powodu pracy poryczał. Powinnam może raczej napisać: prawie każda się poryczała. Dotyczy to bardziej dziewczyn, bo przecież chłopaki nie płaczą. Komentarz w takiej sytuacji brzmi zazwyczaj: łzy są nieprofesjonalne. No … może i są nieprofesjonalne, ale są ludzkie. I nie jest nienormalny ten, kto płacze, ale ten kto do tych łez doprowadza. Nie można takich sytuacji tłumaczyć profesjonalizmem ew. jego brakiem, nie dajcie sobie tego wcisnąć, proszę.
Dyrektor mojej podstawówki był historykiem. Pewnie dlatego bardzo często zapraszał na apele szkolne kombatantów II wojny światowej, chciał nam tę historię jak najbardziej przybliżyć. Bardzo lubiłam te przedłużające się apele, ponieważ oznaczało to, że upiekła się jakaś lekcja 🙂 Panowie kombatanci opowiadali swoje wojenne historie, a my ich z rzeczywistym zainteresowaniem słuchaliśmy (no przynajmniej większość z nas). Byli jednak też tacy, którzy tymi bardzo częstymi wizytami kombatantów byli już mocno znudzeni i ktoś rzucił nawet cynicznie: kiedyś ci kombatanci się nareszcie skończą. I rzeczywiście, ci panowie, którzy przychodzili do mojej podstawówki, ze względu na wiek z bardzo dużym prawdopodobieństwem są po drugiej stronie. Chichot historii polega jednak na tym, że gdy jedni kombatanci „się kończą”, pojawiają się nowi, o wiele wiele młodsi. Żołnierze, którzy teraz walczą, kiedyś będą odwiedzać szkoły jako kombatanci.
Oczywiście bardzo dobrze pamiętam też moją śp. babcię ze strony taty, która również miała niezmiernie trudne wojenne przeżycia. Tyfus, głód itd. Ale tak szczerze to nie przepadałam za nią, bo była surowa. Przy którejś wizycie u nas wyzwała mnie np., że za grubo obieram ziemniaki. „Czy ty wiesz, że myśmy tylko dzięki tym ziemniakom wojnę przeżyli?!”. A innym razem, kiedy przygotowała dla mnie i mojego brata jakieś jedzenie, my nie chcieliśmy tego jeść, bo było po prostu niesmaczne. Zakomunikowaliśmy babci, że nie będziemy jeść, na co ona odparła: „Wojny wam potrzeba”. Odwróciła się na pięcie i poszła. Dzong. Z perspektywy lat oceniam zachowanie babci w stosunku do dzieci za nienormalne i niewłaściwe. Najwyraźniej cały czas przemawiała przez nią nieprzepracowana wojenna trauma, którą pewnie całkiem nieświadomie przeniosła na naszego ojca i niestety także i na nas.
Teraz mamy dokładnie – nie wiem jak to nazwać – okazję, możliwość (?) obserwowania, co oznacza wojna najprawdziwsza z prawdziwych. Nie, okazja i możliwość to nie są właściwe słowa, okazję to można mieć w sklepie. Jesteśmy świadkami wojny. Tak brzmi właściwiej. I rzeczywiście dopiero teraz rozumiem, co babcia miała na myśli mówiąc, że potrzeba komuś wojny. Rzecz jasna, nie życzyła nam tej wojny naprawdę. Chodzi o zmianę optyki. Mam na myśli przede wszystkim wyleczenie z przypadłości dobrobytu, czyli z poprzewracania w głowach i w dupskach. Mam na myśli zatrzymanie konsumpcyjnego szaleństwa oraz weryfikację hedonistycznego nastawienia do życia – czy rzeczywiście było ono właściwe, czy może jednak są sprawy wazniejsze niż czwarte wakacje w roku. Mam na myśli zaprzestanie marudzenia i biadolenia z naprawdę błahych powodów. Dopiero teraz widać, jak bardzo były błahe i w zasadzie bez żadnego znaczenia. Tylko błagam, proszę nie podejrzewać mnie o to, że według mnie dobrze się stało, że ta wojna przyszła. Nie i nie i nie i nie. To co widzimy, jest najprawdziwszym koszmarem i ogromem ludzkiego cierpienia. Ale niestety historia jest na tyle okrutną i srogą nauczycielką, że za każdym razem, kiedy ludzie za bardzo popuszczą pasa, to ona daje ludziom lekcję. Lekcję taką, którą pamięta się przez kilkadziesiąt lat. A potem niestety się zapomina. Tak już niestety jest, jakieś takie niepisane prawo. Wojenny spektakl rozgrywa się w tej chwili na Ukrainie. Ale w zasadzie to mogło się wydarzyć gdziekolwiek indziej. No i nie wiadomo, jak to się wszystko jeszcze rozwinie.
W tej chwili możemy jedynie pomagać ze wszystkich sił Ukrainie i Ukraińcom. Możemy się modlić. I możemy pamiętać o tym, co tak pięknie ujęła pani Wisława Szymborska:
Jeżeli porcelana to wyłącznie taka Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu Jeżeli fotel to niezbyt wygodny Tak aby nie było przykro podnieść się I odejść Jeżeli odzież to tyle ile można unieść w walizce Jeżeli książki to te które można unieść w pamięci Jeżeli plany to takie by można o nich zapomnieć Gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki Na inna ulicę kontynent etap dziejowy lub świat
Kto ci powiedział że można się przyzwyczajać Kto ci powiedział że cokolwiek jest na zawsze Kto ci powiedział że można się przyzwyczajać Kto ci powiedział że cokolwiek jest na zawsze
Czy nikt ci nie powiedział że nie będziesz nigdy W świecie czuł się jak u siebie w domu Czy nikt ci nie powiedział że nie będziesz nigdy W świecie czuł się jak u siebie w domu
Taka postawa jest bardzo gloryfikowana – gdy pracuję nad projektem lub ważną dla klienta sprawą – daję z siebie 200 %. Już nawet ta przesada pokazuje, że coś jest nie w porządku. Nikt nie może zaangażować się w sprawę używając podwójnej maksymalnej mocy, ponieważ mamy tylko jedną. Nie jesteśmy (jeszcze) cyborgami i nie posiadamy siły dwojga ludzi. Pewnie w przyszłości coś na te nasze ograniczenia wymyślą i będziemy jakoś dodatkowo zasilani (elektrycznie?????). Na razie jednak możemy czerpać energię jedynie z pożywienia, oddechu, snu, trochę ze słońca, pozytywnych relacji z innymi itd. Do tej pory nikt niczego innego nie wymyślił. Zobaczcie proszę, gdy określa się moc silnika, stosuje się taką jednostkę – koń mechaniczny. Brzmi to śmiesznie, ale rzeczywiście w XIX w. wynalazcy opisywali siłę stworzonych przez siebie maszyn w ten sposób, że moc maszyny była iloczynem fizycznej siły normalnych koni (horse power). No i tak już zostało. Siła jednego konia została oszacowana (tyle ile to biedne zwierzę mogło uciągnąć) i wiadomo było, że jeden koń nie wypracuje więcej. A w przypadku ludzi? Dlaczego wymaga się od nas więcej niż wynosi nasz potencjał?
Oczywiście, są takie momenty, gdy włożenie maksymalnego wysiłku, na jaki nas stać, jest konieczne. Albo maks albo zero. Mam tu na myśli sportowców, startujących w zawodach. Gdyby podeszli na luzie – no raczej by nie wygrali. Mam na myśli ratowników medycznych i lekarzy, prowadzących reanimację człowieka, który jedną nogą jest już po drugiej stronie. Życie albo śmierć. Wszystko albo nic. Nie w każdej pracy mamy jednak do czynienia z tak krańcowymi zagadnieniami jak życie i śmierć. Bo czy wysłanie raportu i dotrzymanie deadline’u mieści się w kategoriach życia i śmierci? Wbrew temu, co wynika z określenia „deadline” – na pewno NIE. Ale zobaczcie – dlaczego w ogóle używa się tej nazwy, tak jakby naprawdę chodziło o urwanie komuś głowy? No, to jest jeden z absurdów współczesnego korpo- życia. Ja już tu wielokrotnie pisałam, że obecnie praca (rozumiana jako zarabianie pieniędzy nie dla siebie, ale na rzecz kogoś) ustawiona jest baaaardzo wysoko na piedestale i zrównana z kwestiami naprawdę fundamentalnymi. Tak się jakoś porobiło. Ale czy taki porządek rzeczy jest właściwy? Może niestety zdarzyć się tak, że ktoś będzie dotrzymywał deadline’ów w pracy, ale właśnie dlatego, że wypełnianie obowiązków znajduje się u niego na pierwszy miejscu – niestety nie starcza już czasu ani sił na dbanie o samą/ samego siebie. Jeżeli taka osoba np. ostatni raz była 10 lat temu u lekarza i nie wykonuje badan profilaktycznych – to to może być dla niej niestety deadline. Ten prawdziwy … I to wzorowe dotrzymywanie pseudo-deadline’ów w korporacji nie będzie już miało żadnego znaczenia.
Kolejne pytanie brzmi- czy warto? Czy warto dawać z siebie wszystko, eksploatować swoje zasoby, które są nam przecież dane jednokrotnie. Czy może się udać uprawianie sprintu na długim dystansie? Odzyskanie utraconych sił i zdrowia jest bardzo trudne, a czasami niemożliwe. Przeznaczonych na intensywną pracę lat nikt i nic nam nie zwróci.
Pytanie może sobie zadać również osoba, która nie bierze wcale na barki niezliczonej liczby obowiązków czy zleceń, ale za to te, które zostały jej powierzone wykonuje ze skrajnym perfekcjonizmem. Czy warto? Czy nasza energia jest we właściwy sposób spożytkowana? Czy literówka w mailu lub niewyrównany margines oznaczają totalną kompromitację? Oczywiście nie namawiam nikogo do totalnego niedbalstwa przy formułowaniu korespondencji. Ale czasem można popatrzeć na to pod innym kątem – czy ta doskonała forma nie przerasta treści? Czy moje zaoszczędzone pół godziny nie jest przypadkiem więcej warte niż to idealne sformatowanie tekstu? Pół godziny wydaje się mało, ale może przez te pół godziny mogę porozmawiać z dzieckiem lub partnerem i być może to będzie właśnie TA ważna rozmowa. A przecież tych połówek godzin spędzonych ponadwymiarowo w pracy i przeznaczonych na rzeczy błahe, zbierze się mnóstwo.
Na pewno też o co chodzi z tym „dawaniem siebie” bardzo dobrze wiedzą, osoby z tzw. pokolenia sandwich. To ludzie w wieku pomiędzy 40-55 lat, którzy muszą się troszczyć zarówno jeszcze o swoje dzieci, jak i starych rodziców (różnie może wypadać struktura wiekowa tych dzieci i rodziców, czasami dochodzą do tego stanu faktycznego jakieś choroby). Określenie jest bardzo trafne – taki człowiek, jest jak wsadzony do środka kanapki. Przytłoczony obowiązkami z dwóch stron. Oczekiwania społeczne związane z pełnionymi rolami są naprawdę gigantyczne – ale czy ktoś myśli, jak ten sandwich’owiec się czuje?
Przede wszystkim chciałabym napisać, że musimy dbać o siebie … sami. Nikt inny za nas tego nie zrobi. Poza kilkoma bliskimi osobami, rodziną i przyjaciółmi – tak naprawdę pozostałych ludzi niewiele obchodzisz, raczej każdy patrzy – czy opłaca mu się utrzymywanie kontaktu z Tobą. Zawodowego lub pozazawodowego. Lepiej zdać sobie z tego sprawę i nie pozwalać innym czerpać z siebie za dużo. Gdy rozdasz siebie wszystkim dookoła – co z Ciebie zostanie?
I bardzo dobrze, że nie możesz! Ja też już nie mogę i dlatego staram się coś zmienić w moim życiu. Dyskomfort daje asumpt do szukania nowych rozwiązań, to jest na pewno pozytyw. Ważne jednak, żeby pojawiające się myśli przełożyć potem na czyny. Bo jeżeli mamy tylko dyskomfort, a nic z nim nie zrobimy – to wychodzi chyba jednak negatyw 😦
Stałam wczoraj w korku w Poznaniu. Korek wyglądał mniej więcej jak na poniższym obrazku:
W godzinę przejechałam 3,5 km. I jak to w korku bywa -nie można zrobić nic fizycznie, więc pracuje głowa 🙂 Naszła mnie oczywiście refleksja – jaki sens ma życie według schematu, w którym tkwią przecież w Polsce setki tysięcy, a na świecie miliony osób. W Polsce może też już kilka milionów, nie wiem, nie znam statystyk.
Jeżeli ktoś rano w drodze do pracy regularnie tkwi w korku, potem dociera do biura wyglądającego na wejściu mniej więcej tak:
a wieczorem znowu wraca w tym korku do mieszkania (na kredyt oczywiście) w budynku przedstawiającym się podobnie jak poniższy:
to czy możliwy w jego przypadku jest tzw. dobrostan? Czy w pewnym momencie jego całe ciało, jego całe jestestwo nie powinno krzyknąć głośno: DOOOOŚĆ!?
Bo to nie jest normalne, zwłaszcza biorąc pod uwagę biologiczne aspekty naszego gatunku, że żyjemy w oderwaniu od natury, że oddychamy zanieczyszczonym powietrzem, że jesteśmy tak bardzo stłoczeni na małej powierzchni w mieście, że nie znamy już ciszy ani ciemności …
Do tego dochodzi oczywiście stres w pracy, bo zajmujemy się rzeczami trudnymi. Są to często zupełnie abstrakcyjne konstrukcje, będące wytworem ludzkiego umysłu. Czyli ten materiał, któremu poświęcamy w pracy naszą uwagę, też nie ma nic wspólnego z prawami natury. Piszę m.in. o sobie. Zajmuję się podatkami. Czy w naturze ktoś pobiera od kogoś podatki???? Wiele jest innych abstrakcyjnych dziedzin – np. zaawansowana matematyka finansowa, też te wszystkie nowe technologie. Odnośnie tych ostatnich – oczywiście, one z jednej strony ułatwiają życie, ale z drugiej dehumanizują jego różne płaszczyzny. Zobaczymy, w jakim kierunku to wszystko pójdzie…
Ironia polega na tym, że życie według schematu, który przedstawiłam na tych trzech obrazkach bardzo długo utożsamiane było z sukcesem. I dlatego też dało się wkręcić w ten model mnóstwo ambitnych i zdolnych ludzi. Jeżeli narracja ze wszystkich stron brzmi jednakowo – taaaaak, to jest ta najlepsza droga, to dopóki na własnej skórze nie odczujemy, że coś nie gra – skąd mamy wiedzieć, że jesteśmy manipulowani? Jeżeli znalazł się ktoś, kto właśnie zakrzyknął – ja już nie mogę, mam dosyć, pierdolę to, mam w dupie – to niestety uznawano, że to z tym człowiekiem jest coś nie w porządku. Najlepiej to przyczepić mu łatkę wariata i wysłać do psychiatry po receptę na antydepresanty. Bo taki ktoś musi się leczyć. A czy to system nie wymagałby bardziej swojego psychiatry?
Bardzo się cieszę, że jako temat debaty publicznej pojawił się ostatnio wątek „kultury zapierdolu” i etosu pracy 16 godzin na dobę. 16 czyli dwa razy tyle, ile wynosi przyjęta dobowa norma. Owszem – te osiem godzin, a czasem nawet więcej, ma sens, gdy człowiek jest bardzo młody i jeszcze się uczy. Zasada jest bardzo prosta – żeby coś wyjąć, najpierw trzeba włożyć. Uśmiecham się często słysząc o wymaganiach płacowych i pozapłacowych świeżo upieczonych absolwentów. Patrząc prawdzie w oczy ci opuszczający mury uczelni młodzi ludzie bardzo niewiele potrafią. No ale mają szansę wszystkiego się jeszcze nauczyć 🙂 Po iluś latach regularnej pracy przychodzi jednak zmęczenie i obserwując po prostu siebie stwierdzam, że nawet te osiem godzin to za dużo. Może to stanie w korku ma jakiś sens -to jest czas może niekoniecznie zmarnowany, ale właśnie dany nam na myślenie. Szczerze nie cierpię korków, ale właśnie dlatego ta irytacja osiąga swój zenit. I dopiero gdy ta czara się przepełni, to wtedy pojawia się chęć rzeczywistej zmiany.
Ku przestrodze mam zawsze z tyłu głowy cytat z Pabla Nerudy:
Powoli umiera ten, kto nie opuszcza swojego przylądka, gdy jest nieszczęśliwy w miłości lub pracy, ten kto nie podejmuje ryzyka spełnienia swoich marzeń, ten kto chociaż raz w życiu nie odłożył na bok racjonalności.
Bardzo chcę uchronić się przed takim scenariuszem.
Też tak macie, że pandemia obudziła w Was stare sentymenty? Do czynności, które kiedyś nas zajmowały. Do miejsc, w których bywaliśmy jako dzieci, nastolatki albo studenci. No i do ludzi, z którymi kiedyś wiele nas łączyło.
Mnie akurat zebrało się na sentyment do języka niemieckiego. Jak znajdę czas, to dopiszę po polsku.
Als ich ein kleines Mädchen war, konnte so ca. fünf sein, hat uns der Vater (meine Mutter, meinen Bruder und mich) zum Bahnhof gebracht, weil wir die Oma besuchen wollten. Es war ganz, ganz früh am morgen und es war ein tiefer Winter. Es herrschte also noch volle Dunkelheit draußen und nur die Straßenlichter beleuchteten die Gegend. Als wir über unser Städtchen durchfuhren, habe ich zum ersten Mal im Leben einen richtigen Menschenstrom gesehen. Ich weiß nicht, wie viele Leute es sein konnten. Ja klar, wenn man Kind ist, scheint alles größer und mehr zu sein. Auf jeden Fall waren es sehr, sehr viele und sie gingen alle in eine Richtung.
– Wo gehen all die Leute hin? – hab ich gefragt
– zur Arbeit – hat der Vater mit Offensichtlichkeit in der Stimme geantwortet
– und jeden Tag so?
– ja, jeden Tag – bestätigte der Vater
Für meinen Vater als Erwachsenen war es doch völlig normal – in unserer Stadt befand sich eine Fabrik und die Mitarbeiter begannen um sechs ihre Schicht. Doch ich habe sein Verständnis für die Situation nicht geteilt – das ganze Bild machte auf mich einen eher abschreckenden Eindruck. Die Leute sahen traurig aus und es musste ihnen wirklich kalt gewesen sein. Na ja, der Winter vor über dreißig Jahren war auch anders, als der heute ist, ein heftiger Frost gehörte einfach dazu. Und natürlich nicht die Kälte ist hier das tatsächliche Problem, sondern der Zwang in den Betrieb hinzugehen.
Obwohl so lange Zeit vergangen ist, kann ich mich an diesen frühen, dunklen Morgen wirklich gut erinnern. Ich glaube, mein fünf Jahre altes Unterbewusstsein hat damals eine Entscheidung gefasst – ich möchte so nicht!
Ja, ich wusste es wirklich damals schon:
Ich möchte nicht nur in einer Menschenmasse mitgehen und individuell kaum wahrgenommen werden.
Ich möchte nicht, dass mir jemand sagt, was ich von A bis B und von B bis C machen muss und dass ich es gar nicht in Frage stellen darf
Und endlich – ich will nicht so früh aufstehen müssen 😉
Wie froh bin ich, dass ich mein Leben selbst gestalten konnte und dass ich von den Umständen nicht gezwungen war, das zu machen, womit ich innerlich nicht einverstanden bin. Jeder ist seines eigenen Glückes Schmied? Grundsätzlich schon, aber auch nicht immer. Leben …
Was mich jedoch wundert- einige sind gar nicht gezwungen, ihre Freiheit abzugeben, tun es aber freiwillig.
„Die meisten arbeiten den größten Teil der Zeit, um zu leben und das bisschen, das ihnen von Freiheit bleibt, ängstigt sie“
Diese Worte hat Johann Wolfgang von Goethe in den Leiden des jungen Werther im Jahr 1774 geschrieben, bleiben aber völlig aktuell. Das würde zeigen – Leute ändern sich nicht so sehr über die Zeit. Und Leute unterscheiden sich auch nicht so sehr voneinander – egal wo sie leben.
Meine Einstellung zum Angestelltendasein wurde mir im Alter von 5 Jahren klar, obwohl mir damals der Begriff Festangestellte natürlich nicht bekannt war. Na ja, irgendwo muss man anfangen, ich habe aber nur vier Jahre lang mit einem Arbeitsvertrag, heißt auch mit einem Chef bzw. Chefin ausgehalten. Natürlich finde ich, dass die Zeit als Mitarbeiter/Mitarbeiterin am Anfang der Karriere nötig und wichtig ist. Man lernt dann enorm viel und man kann auch die Arbeitsweise beobachten. Das Arbeitsumfeld hat sich heutzutage auch weitgehend geändert und natürlich ist das Leben eines qualifizierten Mitarbeiters in einer internationalen Gesellschaft nicht mit dem Leben des Fabrikmitarbeiters im kommunistischen Polen in den 80-gern zu vergleichen. Was sich nicht geändert hat – man muss das machen, was jemand anderer bestimmt hat. Trotzdem scheint ein unbefristeter Arbeitsvertrag mit festem Gehalt sehr komfortabel zu sein. Da kommen wir jedoch auf die Worte von Goethe zurück: das bisschen, das den Leuten von Freiheit bleibt, ängstigt sie.Ich denke sogar, die Worte sind heute aktueller denn je. Dies hängt damit zusammen, dass ganz viele Dinge, die man so wirklich gar nicht braucht, für ein Kredit gekauft werden. Und die Angst vor Freiheit, über die Goethe schrieb, betrifft vor allem die Angst, die genommenen Kredite nicht bezahlen zu können. Woher wusste Er, dass das 21. Jahrhundert so aussehen wird?
Bei mir wurde die innerliche Stimme in einem Moment zu laut und ich wusste, dass ich aus der Schein-Komfortzone raus muss. Keinen Chef zu haben war schon ein der Hauptvorteile. Noch wichtiger war aber, ganz flexibel bezüglich den Arbeitszeiten und auch bezüglich den Aufgaben zu sein. Wie erwähnt – ich bin ein bisschen allergisch gegen „Schlauköpfchen“ und so einem netten Herren mal sagen zu dürfen, dass ich bei seinen hervorragenden Ideen nicht mitmachen möchte – befestigte mich nur, dass meine Entscheidung mich selbständig zu machen, die richtige war. Und es ist mir schon öfter passiert, dass ich einen Auftrag nicht genommen habe. Weil ich es nicht wollte und weil ich es nicht brauchte. Ein schönes Gefühl. Man muss wirklich sehr bewusst entscheiden, wem man seine Zeit verkauft. Geld kann man immer noch verdienen, aber unsere in die Arbeit gesteckte Zeit werden wir nie wieder zurückbekommen.
Natürlich bin ich keine Ignorantin, wenn es ums Geld geht, aber es stellte für mich nie die Hauptmotivation dar. An erster Stelle stand immer, einfach gute Arbeit zu leisten. Wahrscheinlich sind hier Erziehung und Beispiel der Eltern nicht ohne Bedeutung. Ich glaube aber wirklich dran, dass alles ein System ist und das dieses System nach Gleichgewicht strebt. In einem Moment kommt für gut gemachte Arbeit auch eine angemessene Vergütung. Stimmt, manchmal muss man sich ein bisschen gedulden und bei jungen Leuten ist es oft ein Problem, dass sie alles sofort haben möchten. Wenn ich so zurückschaue – vor 10 Jahren konnte ich nicht so viel wie jetzt verdienen, weil ich mit mir nicht das gleiche Niveau wie jetzt vertreten habe. Alles muss in der richtigen Zeit kommen und es ist OK so.
In Bezug auf die Angemessenheit der Vergütung wird es jetzt oft diskutiert, ob z.B. die Influencer einen wirklichen Wert schöpfen, indem Sie ein Photo machen und mehrere Tausende dafür bekommen. Eine interessante Frage. Was schafft eigentlich ein Influencer ausser den Konsumrausch noch weiter anzukurbeln. Gilt heutzutage „ohne Fleiß kein Preis“ wirklich nicht mehr? Tja, die Welt war nie gerecht und in einem Moment des Lebens akzeptiert man es einfach. Und da es an allem eben das Gleichgewicht geben muss, vielleicht bezahlen die Influencer woanders ihren Preis, nur wir bekommen es nicht mitgeteilt. Für mich ist es enorm wichtig, mit mir selbst konform zu sein und ich würde mein Leben mit einem Influencer nicht tauschen.
Jestem pod wrażeniem pewnej osobistej relacji, którą obejrzałam sobie na Youtube. Wypowiadała się tak na oko 35-letnia Szwajcarka. Pani była ponadprzeciętnie urodziwa i na pewno niegłupia. Nazwijmy może naszą bohaterkę Petra, nie chcę naruszać niczyich dóbr osobistych, dlatego to imię jest zmienione.
Petra już we wczesnej młodości postanowiła, że zostanie prawniczką. Wpłynął na to rozwód rodziców oraz ciąg dalszy, czyli przepychanki między rodzicami w sprawach o opiekę nad dziećmi. Petra musiała zamieszkać z ojcem (później dołączyła do nich jeszcze druga żona ojca), za to jej młodszy brat został przyznany matce. Sprawiło to oczywiście, że bardzo za tymi dwoma bliskimi jej osobami tęskniła. I cierpiała. No i tak sobie postanowiła, że jak dorośnie to będzie pomagać dzieciom w takiej sytuacji, w jakiej sama się znalazła jako nastolatka – w sensie, że to jednak dobrostan dziecka powinien być stawiany na pierwszym miejscu.
Jak można się domyślić, potem były studia prawnicze a po ich ukończeniu podjęcie pracy w kancelarii. Gdy zaczęła pracować, no to się zdziwiła, że zamiast przypadków z prawa rodzinnego, pomocy dzieciom i samotnym matkom dostawała sprawy dotyczące relacji między wspólnikami spółek handlowych a zwłaszcza tego, kto powinien dostać więcej pieniążków. Do tego zrozumiała, że sprawiedliwość można znaleźć jako hasło w leksykonie, za to w sądzie to już niekoniecznie.
Może i nie powinna się dziewczyna dziwić. No bo tak po prostu w kancelariach jest i być może pomyliła adresy. Ale z drugiej strony – gdy jest się młodym, to nie do końca zdążą jeszcze wywietrzeć z głowy ideały. Dlatego rozumiem trochę to zdziwienie, gdy na własne oczy się zobaczy, jak to wszystko funkcjonuje.
Petra wytłumaczyła sobie, że praca to tylko praca, postanowiła bardziej skupić się na innej ważnej sferze życia, oczywiście na rodzinie. Obiecywała sobie przecież, że kiedyś stworzy lepszą niż ta, w której żyła jako dziecko. Miała to „szczęście”, że na danym etapie życia się zakochała, wyszła za mąż i urodziła zdrową córeczkę. Oceniając sytuację życiową takiej dziewczyny można powiedzieć – ta to ma dobrze, tak super jej się ułożyło, ma po prostu wszystko: inteligencję, wykształcenie, rodzinę, urodę, bardzo dobre warunki finansowe (nie bez znaczenia jest mieszkanie w jednym z najbogatszych krajów świata), pracę w prestiżowej kancelarii. Patrząc na czyjeś życie z boku można jeszcze powymieniać dużo rzeczy, co ta druga osoba ma. I można lekko zazdrościć …
No tylko, że po urodzeniu dziecka przyszedł baby blues, zaczęły się kłótnie z mężem o pieniądze (może rzeczywiście lepiej, gdy ich nie ma? Nie ma się o co kłócić? ;-)))). Wkrótce mąż się wyprowadził i złożył pozew o rozwód. Petra postanowiła wrócić do pracy, do której po urlopie macierzyńskim oczywiście musieli ją przyjąć. No i przyjęli, ale niedługo potem zwolnili, bo Petra nie dawała rady łączyć wymagającej pracy zawodowej z samotną opieką nad małym dzieckiem. I w tym momencie przyszło jeszcze podejrzenie nowotworu, które ostatecznie wyjaśniło się na szczęście w tę niegroźną stronę. Czekając na wynik histopatologii Petra stwierdziła jednak, że tak w zasadzie wszystko jej jedno, jaki ten wynik będzie i postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Wysłała córeczkę niby tylko na weekend do byłego męża, a sama wzięła tabletki … Obudziła się w szpitalu, jakoś ją odratowali. Potem był jeszcze szpital psychiatryczny, jak to się stosuje w takich przypadkach zgodnie z procedurą.
A potem były jeszcze długie terapie i powolne wracanie do życia. Do wykonywania zawodu prawniczki Petra nie wróciła już na full, nie miała już na to ochoty. Postanowiła się przebranżowić i zajmuje się teraz marketingiem cyfrowym, okazjonalnie doradza z zakresu prawa własności intelektualnej, bo ta dziedzina jest akurat mocno powiązana z internetem i marketingiem. Nie jest na razie w żadnym związku, mieszka z córką. Pro bono pracuje też w telefonie zaufania, na który mogą zadzwonić osoby mające myśli samobójcze. Chodzi oczywiście o to, żeby je od tego pomysłu odwieść.
Ta opowiedziana relacja była bardzo autentyczna, było widać, że wszystkie zdarzenia pozostawiły po sobie blizny. Pewnie jeszcze trochę czasu potrzeba, żeby mogły się wygoić. Oczywiście – relacja tylko jednej strony nigdy nie będzie całkiem obiektywna, dla pełnego obrazu należałoby wysłuchać innych osób.
Można tutaj też skonstatować – niedojrzała emocjonalnie, taki dzieciak z bogatego kraju, któremu się poprzewracało w głowie. No co jej się tak w zasadzie stało – nowotwór okazał się łagodny, nie pierwsza nie ostatnia się rozwiodła i nie pierwsza nie ostatnia została zwolniona z pracy. Truła się idiotka, a przecież miała córkę. Co ma powiedzieć samotna matka czwórki dzieci, która nie wie za co je wyżywić. A do tego jeszcze jedno z dzieci jest niepełnosprawne. Jasne, można tak relatywizować. Uważam jednak, że właśnie takie porównywanie – bo ktoś inny ma gorzej, czego ty chcesz – również jest krzywdzące. Bardzo często wymaga się od ludzi takiej postawy – nie marudź, nie narzekaj, inni mają gorzej, ciesz się tym, co masz. A tak naprawdę to jest zbycie tej osoby, powiedzenie jej trochę: mam cię w dupie. Tymczasem ktoś naprawdę cierpi… Poza tym – mam wrażenie, że narzekanie jest na cenzurowanym, bo gdyby na nie pozwolić – to z kolei tego powszechnego lamentu byłoby za dużo. I wtedy wiele rzeczy przestałoby sprawnie funkcjonować, nie byłoby ogarnięte – praca, dom, dzieciaki. Chwyć się roboty! – to taka śląska rada na wewnętrzne rozkminy. No ok – można chwycić się roboty, wtedy ta robota będzie wykonana, ale … gdzie w tym wszystkim jest człowiek? Takie postawienie sprawy pokazuje, że praca (po prostu jako różnego rodzaju zadania do wykonania) jest ważniejsza od człowieka.
Cały ten przypadek jest ciekawy, bo pokazuje bolesną konfrontację marzeń z rzeczywistością. Albo utratę wiary w idee, w które naprawdę wcześniej się wierzyło. Często w takiej sytuacji są osoby, którym inni czegoś zazdroszczą. W rzeczywistości rzeczy nie są takie, jakimi się wydają. Na koniec dwa banały – wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma i trawa u sąsiada jest zawsze bardziej zielona. No banały do kwadratu, ale może warto o nich pamiętać.
Gdy myślę odporność, to co przychodzi mi do głowy jako pierwsze? Oczywiście szczepionka. Ale muszę na nią jeszcze trochę poczekać. Na drugim miejscu jest witamina D. No cóż, taki czas. Odpowiedni poziom witaminy D podobno potrafi uchronić przed ciężkim przebiegiem zakażenia wirusem. Podobno – no bo kto go tam wie, covid cały czas pokazuje pazury i chyba same witaminki aż tak bardzo go nie odstraszają. To już szczepionka bardziej. Odporność należy rozumieć oczywiście też w aspekcie psychicznym. I rzeczywiście – jakiś poziom odporności jest niezbędny, żeby przetrwać ten wyjątkowo wymagający czas. W przeciwnym wypadku – słuchając, czytając i oglądając nabiegające wciąż informacje o liczbie zakażeń i zgonów – można by sobie już w ogóle usiąść na podłodze, popłakać się i już z tej podłogi nie wstawać. Nie wspominając o medykach na pierwszej linii frontu- gdyby oni nie mieli odpowiedniej dozy wytrzymałości psychicznej – nie byliby w stanie wykonywać swojej pracy, czyli nie miałby kto ratować ludzkiego życia. Na pewno warto zatem przyjrzeć się pojęciu rezyliencji, czyli całemu procesowi adaptacji do zmieniających się warunków i wyrabiania w sobie odporności na niesprzyjające, czasami szkodliwe czynniki. A takie czynniki zdaje się właśnie mamy…
A jednocześnie – to chyba też nie o to chodzi, żeby powlec się teflonową osłonką i twierdzić, że mnie te liczby zgonów nie ruszają, bo taka już jestem odporna. Chorzy i zmarli mnie ruszają, bo przecież za każdą liczbą kryje się ludzka tragedia. Co więcej – dzisiaj w tych statystykach mnie nie ma, ale za kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt dni już mogę być. Albo ktoś z moich bliskich. I jak mam się nie przejmować?
Jeżeli ta cała pandemia miałaby coś zmienić, to – mam ogromną nadzieję – że będzie to większa czułość i wrażliwość. Wobec siebie i wobec innych. Siłą rzeczy – świat się zatrzymał i jeżeli nie ma aż tak wielu możliwości wychodzenia na zewnątrz, to człowiek zwraca się do wewnątrz. Mogą pomóc w tym mądre książki, ale też … cisza. Do tej pory byliśmy bardzo przebodźcowani, a to w ciszy docierają do nas te naprawdę ważne pytania. I to cisza podsuwa odpowiedzi na nie. W tym czasie może warto też dojrzeć tę małą dziewczynkę czy małego chłopca, którzy cały czas w nas głęboko siedzą. Nawet jeżeli ktoś ma 80 czy 90 lat. Wcześniej nie było czasu tym wewnętrznym dzieciakiem się zajmować, bo przecież tyle było do zrobienia i zazwyczaj były to „dorosłe” rzeczy – praca, spotkania, mieszkanie, samochód, ba! własne dzieci. Jeżeli ktoś jest matką albo ojcem – to czy ma jeszcze przestrzeń, żeby zajmować się sobą jak dzieciakiem? A powinien mieć. Nie chodzi tu o infantylność, czy też wyłącznie rozpieszczanie siebie. Czyli tylko jedzenie lodów śmietankowych, ciągłe strojenie się w nowe fatałaszki i kupowanie nowych elektronicznych gadżetów. Chodzi właśnie o czułość dla siebie i zapytanie: Hej Mała, jak się czujesz? A ponieważ czułość/wrażliwość jedynie dla siebie to w zasadzie egoizm – to również osoby obok nas należałoby zapytać: Hej Mała/ Hej Mały, jak TY się czujesz. Nie tylko mi jest ciężko, wiem, że Tobie też …
Powiedzieć, że przed Covidem wiele osób miało poprzewracane w dupskach, to nic nie powiedzieć. Pandemia chyba w jakimś stopniu rozwiązała część problemów typu: nie mogę się zdecydować, na co miałabym ochotę. Jest teraz tak, że często trzeba brać to, co jest dostępne, a nie to, czego dusza by zapragnęła. Może to było w jakimś sensie potrzebne.
Michael Hopf już jakiś czas temu nazwał cztery etapy cyklu cywilizacyjnego. Wygląda on tak:
Ciężkie czasy tworzą silnych ludzi
Silni ludzie tworzą dobre czasy
Dobre czasy tworzą słabych ludzi
Słabi ludzie tworzą ciężkie czasy
I tak w kółko. Od punktu 4. można wrócić już tylko do pkt. 1. W którym punkcie byliśmy przed wizytą koronowanego maleństwa? Moim zdaniem właśnie w 4. A teraz jesteśmy w pkt. 1. Czyli jest jakaś nadzieja, że gdy wirus nas opuści, znajdziemy się w pkt. 2. Tylko… co to znaczy silni ludzie? Historia, ale też życie nauczyły nas, że silni ludzie bywali okrutni, a na pewno tacy, którzy nie wahali się poświęcać róż, gdy płonęły lasy. Nie płakali zbytnio nad tymi różami. Ale może jednak teraz jest ten moment, kiedy trzeba zrozumieć, że to właśnie wrażliwość i wgląd na drugiego człowieka jest tą siłą. Świat się zmienił. Także za sprawą nowoczesnych technologii i AI – sama siła fizyczna bardzo traci na znaczeniu. Mam nadzieję, że militarna (jako odmiana siły fizycznej) jednak też. Jesteśmy trochę w innej erze. Silni ludzie to teraz dla mnie lekarze i pielęgniarki toczący codzienny bój z wirusem. To są teraz prawdziwi żołnierze, nie potrzebują karabinów. Silni ludzie to ci, którzy widzą drugiego człowieka, któremu trzeba pomóc i po prostu to robią. Bardzo życzę wszystkim, żebyśmy już wkrótce znaleźli się w punkcie drugim, stworzonym przez silnych ludzi. Silnych swoją wrażliwością i otwartymi umysłami.
W taki zabarwiony ironią sposób niektóre osoby określały swój status na facebooku. Przeważnie nastolatki, które z racji młodego wieku pracować jeszcze nie muszą, ale za jakiś czas na pewno się tego miodu związanego z pracą najedzą. Brawo za poczucie humoru! Chociaż jeszcze większe poczucie humoru mają moim zdaniem beneficjenci systemu socjalnego, którzy też określili się w powyższy sposób. Też nie pracują, też nie muszą 🙂
Naprawdę nie chcę tu wchodzić w jednostkowe sytuacje, które mogą być przecież bardzo trudne. Czasami życie pokazuje swoje ponure oblicze i – kto wie – może ja sama wyciągnę kiedyś rękę do systemu. Nigdy nie mów nigdy, czasami wystarczy jedna błędna decyzja i … i jesteśmy pod wozem 😦 Może dobrze, że ci „szlachcice” mają jeszcze dystans do sytuacji i potrafią żartować. Co więcej – myślę, że w tym krótkim zdaniu: szlachta nie pracuje, jest całkiem sporo prawdy.
Piszę tak dlatego, bo zostaliśmy wychowani w etosie pracy. Ja na pewno, specjalne podziękowania dla tatusia 🙂 Praca ma być wartością, sensem naszego życia. A tak naprawdę zostaliśmy w to bardzo mocno wrobieni. I wcale nie przez tatusiów (dajmy już im spokój), oni też zostali zmanipulowani tak samo jak my, tylko że odpowiednio wcześniej.
Piszę to, bo dla kogoś patrzącego z zewnątrz – praca na wyższym stanowisku w korporacji lub w kancelarii – może wydawać się uprzywilejowaną pozycją. I w pewnym sensie tak jest … ale nie do końca. Praca w korpo i w kancelarii jednak zawsze jest dla kogoś. Dla kogoś, kto ma pieniądze. W pierwszej kolejności dla udziałowców/ właścicieli, w korpo to juz w ogóle nie ma co do tego żadnych wątpliwości. W kancelariach w sumie też nie. Ale nawet jeżeli ktoś jest partnerem, (współ)właścicielem to i tak pracuje dla tego, kto ma kapitał, kto może zapłacić, czyli dla klientów. A ci też są różni, naprawdę. Mało jest osób pracujących wyłącznie dla idei, musimy zarabiać pieniądze, żeby po prostu przeżyć. I tak jak w niektórych poradnikach finansowych rekomenduje się zgromadzenie poduszki finansowej, aby możliwe było przeżycie sześciu miesięcy bez osiągania dochodów i spłacanie w tym czasie swoich zobowiązań – to ja pytam, co to jest te sześć miesięcy? To jest kurde NIC! A drugie pytanie brzmi – jakie zobowiązania?? Co to ma w ogóle być, że najczęściej na starcie zaciągamy potężny dług w postaci kredytu hipotecznego a potem nie mamy innego wyjścia niż harować przez długie lata, aby go spłacić. Piszę oczywiście też o sobie, bo sama spłacam kredyt we wdzięcznej walucie CHF. No i przeklinam sobie czasem z tego powodu 🙂
Dlatego zgadzam się ze stwierdzeniem, że szlachta (choć niekoniecznie już tylko w tym rodowym znaczeniu) nie musi pracować. Nie musi, bo pracuje na nią kapitał zgromadzony przez wcześniejsze pokolenia. No i pracuje na nią kapitał ludzki, który zatrudnia. A ten kapitał ludzki to np. ja. I może Ty. Kapitał ludzki i tak brzmi lepiej niż zasób, to tak na pocieszenie 🙂
Naszło mnie do napisania tego tekstu, bo nudzę się w pandemii i z tych nudów oglądam stare filmy 🙂 Zwłaszcza polskie i darmowe, dostępne na Youtube. Zobaczyłam sobie np. świetny film z 1982 r. „Pensja pani Latter”. Jest to ekranizacja części powieści „Emancypantki” Bolesława Prusa (swoją drogą ja nie wiem, co wszyscy widzieli w tym Sienkiewiczu, Prus był o niebo lepszym pozytywistycznym pisarzem ;-)) Syn tytułowej bohaterki nie pokalał się w swoim życiu robotą, czerpał pieniądze od matki. Gdy sytuacja finansowa zrobiła się trudna, on rzucił takie zdanie, które właśnie bardzo mocno mi utkwiło: „Przecież nie pójdę pracować do jakiejś kancelarii!!” Zamiast tego zdecydowanie wolał „wejść w kontakt” i robić interesy. Widzicie? W XIX w. było jasne, że ten kto musiał pracować w kancelarii, był jednak wyrobnikiem, robolkiem. Prawdziwa szlachta nie pracowała, miała kapitał i rozwiniętą sieć relacji, dzięki której się utrzymywała. Czy dużo się zmieniło? …. eeeee chyba nie za bardzo