Witamy w nowej rzeczywistości

Wygląda na to, że wirus z nami trochę zostanie, trochę się nami zabawi, trochę z nami zatańczy. Niektórych poprosi do danse macabre. Brutalne, ale realne.

Czy się boję? Boję się jak cholera. A jednocześnie zauważyłam, że trochę się już z tymi korona- myślami oswoiłam. Robię wszystko jak trzeba, noszę maskę, myję ręce itd., itp. I próbuję na nowo poukładać moje klocki, bo mam wrażenie, że (znowu) je ktoś okropnie porozrzucał. A przecież miałam je jako- tako uporządkowane.

Gdy rozmawiam ze znajomymi, widzę, że reprezentowane są dwie postawy:

1) trzeba to przeczekać. Epidemie zdarzały się wielokrotnie w historii, w końcu mijały i wszystko wracało do normy

2) nic już nie będzie takie samo

Aha, nie bylibyśmy w Polsce, gdybyśmy nie dodali jeszcze:

3) jakoś to będzie ;-)))))

Do której opcji Wam najbliżej? Mnie zdecydowanie do tej drugiej. Dlatego też gotowa jestem podjąć dość radykalne kroki. Przede wszystkim chcę wyprowadzić się z dużego miasta. Na pewno nie ja jedna na taki pomysł wpadłam i nie ja jedna poczułam, jak bardzo potrzebujemy natury do życia.  No i jeszcze ta informacja, że wirus jest obecny w pyle zawieszonym, którego jak wiadomo mamy w powietrzu o kilkaset procent za dużo. Aż boję się pomyśleć, co będzie się działo w Polsce zimą, jakie żniwo zbierze koronawirus.

Tak w sumie to ja nie wiem, co my w ogóle sobie wyobrażaliśmy – że to wszystko, co czynimy naturze ujdzie nam całkowicie na sucho? Że jesteśmy tacy mądrzy, tacy sprytni? Kogo tak w zasadzie chcieliśmy przechytrzyć?

Czyli zmiana modelu życia. Parafrazując szwedzką nastolatkę – będzie to konieczne, czy nam się to podoba, czy nie.

Na razie, oczywiście, nie podoba mi się. Ale może okazać się, że gdy już dokonamy koniecznych zmian, to będzie nam lepiej niż jest teraz. Czyli jest szansa, że się spodoba. Wiele osób zauważa, że te filary, na których opiera(ł) się nasz świat, nie były tak solidne, jak się wydawało.  Że założenia, według których wszystko funkcjonowało, były chybione. Mam na myśli oczywiście nieograniczony wzrost oparty na konsumpcji,  bo chyba właśnie okazało się, że znalazł on jednak swój limes. No i  jeszcze globalizacja, merytokracja, a być może nawet demokracja – to wszystko są hasełka, nad którymi trzeba będzie teraz  mocniej się zastanowić. (Odnośnie demokracji – proszę mnie posądzać o jakieś autorytarne zakusy. Wcześniej nawet nie podejrzewałabym siebie o tak kontrowersyjny pogląd, że demokracja powinna odejść do lamusa. Przeczytałam jednak świetną książkę „21 lekcji na XXI wiek” i to zmieniło trochę moje spojrzenie. Autor książki – Yuval Noah Harrari – wysunął taki wniosek, że demokracja nie spełnia już swojej roli, ponieważ ludzie są obecnie za bardzo sterowalni za sprawą nowych technologii, co jest oczywiście wykorzystywane, więc w efekcie są sterowani. I nawet jeżeli oddają oni swój głos, to niekoniecznie jest to ich w pełni autonomiczny wybór. To tak na marginesie. Książkę bardzo polecam).

Ponoć Ślązacy, gdy ktoś ma za dużo rozterek i za dużo rozmyśla,  mają dla niego taką radę: chyć się roboty. I ja nawet próbowałam się „chycić”,  ale coś mi ta robota średnio idzie. To już rozmyślanie lepiej 😉  A tak najbardziej trafiły do mnie słowa p. Wisławy Szymborskiej z wiersza Sto pociech. Przecież ona nie żyje od kilku lat. A jednak jakby coś wiedziała …

Zachciało mu się szczęścia,
zachciało mu się prawdy,
zachciało mu się wieczności,
patrzcie go!
Ledwie rozróżnił sen od jawy,
ledwie domyślił się, że on to on,
ledwie wystrugał ręką z płetwy rodem
krzesiwo i rakietę,
łatwy do utopienia w łyżce oceanu,
za mało nawet śmieszny, żeby pustkę śmieszyć,
oczami tylko widzi,
uszami tylko słyszy,
rekordem jego mowy jest tryb warunkowy,
rozumem gani rozum,
słowem: prawie nikt,
ale wolność mu w głowie, wszechwiedza i byt
poza niemądrym mięsem,
patrzcie go!
Bo przecież chyba jest,
naprawdę się wydarzył
pod jedną z gwiazd prowincjonalnych.
Na swój sposób żywotny i wcale ruchliwy.
Jak na marnego wyrodka kryształu –
dość poważnie zdziwiony.
Jak na trudne dzieciństwo w koniecznościach stada –
nieźle już poszczególny.
Patrzcie go!
Tylko tak dalej, dalej choć przez chwilę,
bodaj przez mgnienie galaktyki małej!
Niechby się wreszcie z grubsza okazało,
czym będzie, skoro jest.
A jest – zawzięty.
Zawzięty, trzeba przyznać, bardzo.
Z tym kółkiem w nosie, w tej todze, w tym swetrze.
Sto pociech, bądź co bądź.
Niebożę.
Istny człowiek.
Reklama

praca w koronie

 

Trochę mi już  odbija w tym home office. Zdziwiło mnie to lekko, bo przecież przed wirusem i tak połowę czasu pracowałam  z domu. Lubię zostać sobie w domku, zwłaszcza gdy pogoda nie zachęca do wyściubienia nosa na zewnątrz. Jestem szczęściarą, bo mogę tak robić. Mam całą infrastrukturę, dostępy i hasła. No ale zupełnie czym innym jest chcieć i móc, a czym innym musieć. Pewnie wiele osób się o tym przekonało.

Moja efektywność podczas epidemii? Oj niziutka, niziutka. Po prostu uwaga jest przekierowana na coś innego i ciężko jest mi się skupić na wykonywaniu bieżącego zadania. I trochę mnie śmieszą te wszystkie porady typu: jak zwiększyć produktywność, jak sobie wszystko zorganizować, jak się nie dać, no bo przecież co mi tam jakiś wirus … Takie utrzymywanie na siłę status quo, udawanie, że  nic, no może prawie nic się nie zmieniło, że to tylko chwilowe, że wszystko wróci do starego … Otóż nie wróci. A teraz na pewno nie jest czas na bicie rekordów. Raczej na włączenie spowolnionego trybu i przemyślenie sobie wielu rzeczy.

Jak powiedziała Olga Tokarczuk w jednym ze swoich ostatnich wywiadów – „coś nas testuje. Natura, Bóg, coś bezosobowego, przypadek mówi: Sprawdzam”. No i niestety – jak to z testami – jedni go zdadzą, a inni obleją. Na pewno musimy zdać ten egzamin  wszyscy jako ludzkość, bo inaczej no to już w ogóle  będzie płacz i zgrzytanie zębów 😦 😦 Załóżmy jednak optymistycznie, że jeszcze jakoś na tej naszej Ziemi jako gatunek przetrwamy.  Ten trudny egzamin „z korony” musi jednak każdy z nas zdać też indywidualnie. Przy czym samo fizyczne przeżycie będzie testem zaliczonym chyba jedynie na słabą trójkę. To nie wystarczy, żeby po koronie ŻYĆ przez duże Ż.

Bo korona dokona takiej weryfikacji, jakiej nie pamiętamy.  Weryfikacja wartości, weryfikacja modelu życia, weryfikacja stosunków gospodarczych na całym świecie. I weryfikacja wartości pracy, bo to o niej chciałam napisać.

Co mnie mierziło od jakiegoś czasu i o czym też już tutaj pisałam, to było takie obranie sobie przez wielu ludzi celu – jak dobrze się ustawić, żeby nie napracować się za bardzo, a mieć pieniążki na fajne życie. Fajne w rozumieniu hedonistycznym oczywiście – czyli jak zapewnić sobie jak najwięcej przyjemności typu coraz bardziej wymyślne jedzenie, wakacje, wakacje, wakacje, drogie ciuszki itd. To wszystko przecież kosztuje.

I chociaż podobno – bez pracy nie ma kołaczy, to bardzo wiele osób chciało mieć te kołacze, ale bez ciężkiej (własnej) pracy. Z akcentem na własnej, bo tak naprawdę ktoś musiał jednak na te wszystkie atrybuty statusu zapracować.

W innych językach też mają to powiedzenie, więc chyba coś musi być na rzeczy.  No pain no gain.  Albo Ohne Fleiss kein Preis. Nie tylko Polacy wymyślili swoje kołacze 😉

Ciekawe pytanie pojawia się np. w kontekście influencerów, zarabiających po kilka lub kilkanaście tysięcy za jedno wstawione zdjęcie. Czy ich wkład w pracę jest proporcjonalny do otrzymanej gratyfikacji. I czy to normalne, że zarabiają oni o wiele więcej niż ludzie wykonujący bardzo odpowiedzialne zawody, wymagające zdobywania kwalifikacji przez długie lata. Oczywiście można powiedzieć, że influencerka, która wstawiła to zdjęcie nikomu niczego nie ukradła, że takie są prawa rynku – o ile znalazł się ktoś, kto chciał jej zapłacić – widocznie to jej zdjęcie jest właśnie tyle warte. No ale jednak – coś chyba było postawione na głowie.

I czego dokona teraz koronawirus – to  bezlitośnie podzieli pracę na tę prawdziwą i na „zabawę w pracę”. Bo ludzie będą mieć mniej pieniędzy i wówczas bardzo szybko wykreśla się z listy zakupów te rzeczy, które nie są naprawdę potrzebne. I nawet najbardziej odjechany instagramowy post nic nie da, jeżeli ktoś po prostu nie będzie miał za co tej reklamowanej rzeczy kupić. Czy koronawirus brutalnie wykreśli te wszystkie zabawy w pracę? Myślę, że w dużym stopniu tak. Skutki będą bolesne, bo bardzo wiele osób pozostanie bez pracy, a przecież będą musieli za coś żyć.  Może to jest moment na wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego? Może to będę ja, która straci dotychczasowe zajęcie i się w tej (w wirtualnej raczej) kolejce po ten dochód gwarantowany ustawi?  Korona na pewno funduje nam gigantyczny eksperyment, a także będzie katalizatorem wielu ciekawych rozwiązań. Że praca zdalna już pozostanie i niekoniecznie do tych naszych biur wrócimy? A nawet jeżeli wrócimy, to będą one funkcjonować inaczej niż dotychczas? To już wiadomo, nie trzeba o tym pisać.

Pożyjemy, zobaczymy. Fajne powiedzonko, lubiłam go używać. Dotarło do mnie właśnie, jak do bólu dosłownie trzeba je interpretować. Uważajcie na siebie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czujesz się zrobiony w bambuko? Obudź się ze snu o potędze

Moja przyjaciółka pochwaliła mi się ostatnio, że wróciła z pracy o trzeciej. Ale nie o piętnastej. O trzeciej. Następnego dnia roboczego – choć przecież tego samego kalendarzowego   – oczywiście znowu była w biurze. Łaskawie mogła przyjść na 11-stą.

Spotkałam też kolegę z byłej kancelarii. Wracaliśmy z pracy do domu i natknęliśmy się na siebie. Niósł ze sobą pewien przedmiot, który dobrze znałam. I którego szczerze nienawidziłam. Skórzany kanciasty neseser, w którym mieszczą się 2 pękate segregatory i laptop.  Kilka razy miałam wątpliwą przyjemność dźwigania tego cuda podczas podróży służbowej i pamiętam ciężar tej walizy. Choć zazwyczaj stwierdzałam, że  ciężar niematerialny, czyli ciężar  informacji, które ta walizka zawierała, był jeszcze większy.  Kolega z pewnością był objuczony, ale sprawiał też wrażenie przytłoczonego. Bo tak jak napisałam – ciężar fizyczny nie zawsze jest najgorszy.

I tak sobie myślę, czy zasłużyliśmy na coś takiego. I kto nas w TO wrobił? W pracę, która jest merytorycznie trudna, odpowiedzialna, psychicznie i fizycznie obciążająca i której jest po prostu za dużo.

„Młodości, ty nad poziomy wylatuj!” – yeah!

W młodych ludziach jest coś takiego. Takie dążenie, czy może raczej pragnienie, żeby pokazać całemu światu, na coś nas stać. Jest dużo energii, organizm ma jeszcze skąd ją czerpać. Do tego dochodzi  odpowiednia stymulacja przez cały społeczno- kulturowy system, który ….  no niestety, ale perfidnie wykorzystuje te młodzieńcze siły i młodzieńczy zapał. I zanim ci młodzi, a potem już nie tacy młodzi ludzie wybudzą się ze swojego snu o potędze … zdążą odwalić kawał dobrej roboty. I chyba o to tak naprawdę chodzi :-0   W dodatku ze względu na brak  bogatego doświadczenia (bo to dopiero trzeba sobie zdobyć), ta ciężka praca bardzo często wykonywana jest za takie- sobie pieniądze. I to komuś  – choć cały czas zastanawiam się komu? 😉 – tak naprawdę bardzo pasuje! Do tego dochodzą trudy i monotonia dnia codziennego (we wszystkich jego wymiarach),   no i  w końcu przychodzi ten moment, w którym orientujemy się, że mamy coś, co tak pięknie poetycko nazywa się:

ERSATZ, CHOLERA, NIE ŻYCIE

miał być raj, miał być cud
i ćwiartka na popicie,
a to wszystko nie tak, nie tak,
nie to,
no a jeśli, jeżeli – nie to,
no to o co, u diabła, nam szło?

Uwielbiam Agnieszkę Osiecką 🙂

Naprawdę pamiętam  okres bardzo wytężonej pracy w moim życiu. Potem na szczęście(!) organizm zaczął odmawiać mi posłuszeństwa i nie miałam innego wyjścia niż go posłuchać i coś zmienić.  Oczywiście – gdyby spotkała mnie bardzo poważna choroba – o szczęściu bym nie mówiła, ale zazwyczaj z początku organizm odzywa się subtelniej.  W moim przypadku były to akurat przewlekle chore zatoki  i bóle odcinka szyjnego kręgosłupa (od komputerka, od czegóż by innego). Bolało bardzo, ale mimo to jestem za te objawy wdzięczna. Bo gdyby się one nie pojawiły – pewnie mój sen jeszcze by trwał. Sen, że coś mogę. Sen, że to co robię, ma sens (przepraszam, a niby jaki? Że zrobiłam ładną tabelkę?). Sen, że wszystko jest dobrze poukładane.

Obudziłam się i jest mi naprawdę lepiej.

Hallo, hallo, pobudka!

Otwórz oczy i postaraj się dostrzec, co jest ważne. Uśmiech dziecka jest ważny. Wdzięczność Babci, którą odwiedziłeś, jest ważna. (Tak na marginesie – ja odwiedziłam dzisiaj moją Babcię, Dziadka zresztą też,  ale na cmentarzu. I bardzo żałuję, że nie  znajdowałam dla nich czasu na tym etapie mojego życia, gdy robiłam jeszcze ładne tabelki).

Koronawirus jest ważny, bo może namieszać tak, że wszystko, czemu dzisiaj od poniedziałku do piątku poświęcamy naszą energię, przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie.

yyyy … popatrzyłam właśnie na poprzedni akapit o babci i na ten o koronawirusie … OK, niekoniecznie jest to dobra rada akurat teraz. Ale gdy sytuacja z wirusem się uspokoi – to odwiedź babcię i dziadka, jeżeli masz szczęście jeszcze ich mieć.

Na zakończenie chyba jeszcze raz zacytuję Panią Agnieszkę.  Akurat ona widziała naprawdę bardzo dużo:

„Myślałam, że zawsze będziemy młodzi, że świat poczeka. Nic nie poczekało. Nie odkładajcie na później piosenek, egzaminów, dentysty, a przede wszystkim nie odkładajcie na później miłości.”

Dobranoc. Lena

Oooo! Sen  jest jeszcze bardzo ważny. Ten prawdziwy. Sny o potędze niech pozostaną w sferze poezji. Tam jest ich właściwe miejsce 😉

Określasz siebie i innych poprzez pracę? To przestań

Kim chcesz być, jak będziesz duża/duży?

Pamiętacie to pytanie z dzieciństwa? Udzielane odpowiedzi były bardzo ciekawe – z przewagą oczywiście astronautów i strażaków 😉 Chociaż ja akurat pragnęłam zostać ekspedientką i prowadziłam w domu świetnie funkcjonujący sklep, w którym za fałszywe pieniądze można było udawać, że się kupuje 😉 Zwróćcie jednak uwagę, że oczekiwaną odpowiedzią na stawiane dziecku pytanie był zawód, który chciałoby ono wykonywać w przyszłości. Tylko niby skąd to biedne dziecko ma coś takiego wiedzieć!!!? Co jednak na pewno z dzieciństwa się utrwaliło to to, że zawód jest ważny.

Zdążyliśmy dorosnąć, ale tak za dużo to się nie zmieniło. Bo gdy kogoś poznajemy, jednym z pierwszych pytań jest: czym się zajmujesz? To zasadzie to samo pytanie co  „kim jesteś”, tylko zadane może nie aż tak bezpośrednio. A i odpowiedź może być troszkę bardziej rozmyta 😉 To co robimy, określa nas. Potwierdza status lub jemu zaprzecza. Potwierdza przynależność do grupy lub z niej wyklucza. W pół sekundy rozstrzyga o tym, czy warto z nami rozmawiać, czy raczej szkoda czasu, bo ta znajomość na nic się nie przyda.

Trzeba być kimś albo jeszcze lepiej Kimś pisanym z dużej litery. Bo takim Kimś wszyscy się zachwycają. On jest wziętym adwokatem, och och och. Jest bardzo znanym lekarzem. Brawo brawo. Jest biznesmenem i ma dużo pieniędzy. O jeju jeju jeju.  Czasami wykonywana profesja wystarczy do głoszenia peanów na czyjś temat. I nikt już nie wchodzi w takie szczegóły, czy ta osoba jest przy okazji … dobrym człowiekiem.

Żeby mnie ktoś przypadkiem opacznie nie zrozumiał – ten tekst nie ma być manifestem lenistwa i głupoty. Że najlepiej jest nic nie robić i w ogóle się nie starać.  Jeżeli ktoś ma zdolności, predyspozycje i chęci – niech sobie będzie bardzo dobrym prawnikiem, lekarzem, biznesmenem, architektem, artystą  itd. itp. Ale nie powinno być tak, że tylko i wyłącznie to się liczy.

A kim będę, jak nie będę kimś? 😉 Będę nikim? Myślę że to jedna z większych bzdur funkcjonujących w zbiorowej  świadomości. Każdy jest kimś. Już w chwili narodzin  jesteśmy kimś.  Sobą.  Kilka dni później mamy już oficjalnie nadane imię, nazwisko, ba! nawet PESEL. Obywatelstwo jeszcze mamy na starcie. To wszystko nic?

Niestety na siłę wkładane nam jest przekonanie, że kimś to dopiero mamy szansę zostać. Z akcentem na szansę. Bo jak jej nie wykorzystamy, jak nie będziemy się starać, to będziemy właśnie nikim. Nikt nas nie będzie szanował. Nikt nie będzie chciał z nami rozmawiać. Albo będziemy się zadawać i rozmawiać z samymi takimi „nikimi” …

Zwróćcie uwagę, że w zasadzie wszystkie dzieci są fajne. One naprawdę potrafią zaskoczyć, że są takie mądre jak na swój wiek, takie kreatywne, takie rozgarnięte. Wszyscy się nimi zachwycają takimi, jakie po prostu są. Potem  idą do szkoły i coś się z nimi dzieje. Bardzo często zamykają się w sobie, bo wiedzą a raczej czują, że oczekuje się teraz od nich przede wszystkim dobrych ocen. A to, co gdzieś im głęboko w duszy gra, ma stopniowo coraz mniejsze i mniejsze znaczenie. Nawet jeżeli  obecnie nie nosi się już w szkole mundurków, to nakłada się uczniom mundurek mentalny. Każdy mundur ma za zadanie ujednolicać. Już nie jest się sobą, tylko pełni się określoną funkcję. Mundur to inaczej uniform. Patrząc na etymologię tego słowa wszystko staje się jasne: uni- form. Jedna forma. Do tego taka, jaka jest pożądana. No i wyrastają potem tacy sfrustrowani młodzi dorośli, będący idealnym produktem spełniającym systemowe oczekiwania. A kim tak naprawdę jest ten młody człowiek i co on chciałby w życiu robić? Co to kogo obchodzi.

Teraz będzie dygresja. Akurat o Żydach.  Tylko, żeby nie było – mój stosunek do Żydów jest całkowicie i absolutnie neutralny. Na pewno nie można odmówić im pracowitości.  Jacek Kaczmarski w piosence „Opowieść pewnego emigranta” śpiewał coś takiego: „Bo ja chciałem być kimś, bo ja byłem Żyd. A jak Żyd nie był kimś, to ten Żyd był nikt. (…) bankierom i skrzypkom nie mówią – ty żydku.” Te słowa dobrze obrazują ogromną determinację, dlaczego oni tak bardzo się starali coś osiągnąć. I dlaczego w przedwojennej Warszawie zdecydowana większość prawników i lekarzy to byli Żydzi. Bardzo chcieli dzięki wykształceniu się wywindować, osiągnąć inny status, przestać być nikim. Te starania i przykładanie dużej wagi do nauki pokazuje też nasza wspaniała noblistka Olga Tokarczuk w „Księgach Jakubowych” (właśnie czytam :-))

Czyli wyłazi na wierzch problem niskiego poczucia własnej wartości. Czy w naszym społeczeństwie jest inaczej? Chyba nie za bardzo. Jeżeli ktoś  nie czuje się niedowartościowany, to nie będzie wywierał presji, żeby zdobywać jakieś Mount Everesty. Ani na siebie, ani na swoje dzieci. A wszędzie widać, że presja jest ogromna.

To, jaki zawód ktoś wykonuje, nie jest najważniejsze. Miarą człowieka powinien być jednak stosunek do innych ludzi. Jak ktoś traktuje innych, jak się do nich odnosi. Zaryzykuję też stwierdzenie, że określanie się przez pryzmat pracy jest bez sensu. Przecież w pracy i po pracy – to jestem ta sama JA. Nie ma dwóch różnych kobiet. I nawet takie spojrzenie – ta sama osoba pełniąca dwie różne role – zawodowo i prywatnie – też nie jest zbyt fortunne. Najlepiej byłoby, żeby to wszystko było połączone i  spójne, przy czym na pierwszym miejscu powinien być człowiek, a nie jego PRACA. Może dlatego ten osławiony work life balance jest coraz częściej wypierany przez work life integration, chyba zaczynam rozumieć 😉  Widać też, że w ludziach coś pęka. Dziwnym trafem bardzo często ma to miejsce w przedziale wiekowym 35-40 😉 Oczywiście z jakimś tam marginesem. Może rzeczywiście jest to ostatni  moment, kiedy można jeszcze coś zmienić. Aby w końcu zająć się czymś, co przynosi może nawet mniej pieniędzy (chociaż wcale nie zawsze musi tak być), daje za to radość i prawdziwe spełnienie.  Później może być już trudniej i trudniej, aż w końcu snucie planów na prawdziwą zmianę stanie się bezprzedmiotowe.

No i trzeba pamiętać słowa Oscara Wilde’a: Bądź sobą. Wszyscy inni są już zajęci.

Wciskanie  się na siłę w jakieś wyznaczone rynkowo i społecznie role, trzymanie fasonu za wszelką cenę, kupowanie kolejnych atrybutów podkreślających przynależność do jakiejś grupy  – wcześniej czy później odbije się czkawką, jeżeli to wszystko tak naprawdę nie jest takie MOJE.

 

A wszyscy niby tacy mądrzy

Żeby było jasne – ten tekst jest też o mnie. Popełniłam całe mnóstwo życiowych błędów. Dobre stopnie w podstawówce absolutnie mnie przed nimi nie uchroniły. A być może nawet do popełnienia niektórych z nich popchnęły. Zresztą – żaden ze mnie geniusz, nie grozi mi takie określenie.  Tak się jednak zastanawiam – dlaczego nie wyciągamy wniosków z błędów popełnianych przez innych, tylko musimy popełniać swoje. Dlaczego czasami dajemy się  w codziennym życiu zmanipulować i oszukać jak małe dzieci, mimo że w swojej dziedzinie możemy być cenionymi specjalistami. Dlaczego ignorujemy wnioski, do których doszła już jakaś mądra głowa i zostawiła je nam w swojej spuściźnie. Mam jednak na myśli naprawdę mądre głowy – np. antycznych filozofów, a nie wszechobecnych teraz pseudo-coachów. Albo nie słuchamy naprawdę autentycznego przesłania, które jest pokłosiem czyichś doświadczeń. Czyli ktoś już coś przerobił i naprawdę szczerze chce się z nami swoimi odczuciami podzielić.  Wydaje się, że dużo życiowych mądrości jest podanych na tacy, a mimo to gdy ktoś nas nimi częstuje – mówimy: nie, dziękuję, przecież ja wiem lepiej. Z naciskiem na JA i na WIEM.

No właśnie …

1. Stosowanie zasad logiki w codziennym życiu

Już jakiś czas temu doszłam do tego, że szkoła przygotowuje wyłącznie do pracy, a nie do życia. I wcale nie mam tu na myśli, że powinno być w szkole więcej lekcji z przygotowania do życia w rodzinie! 😉 Ale szkoła na pewno nie uczy, jak radzić sobie z trudnymi sytuacjami, z emocjami, z innymi ludźmi i … ze sobą. A to jest na pewno ważniejsze niż te wszystkie trudne rzeczy, które dzieciakom i młodym ludziom ładuje się do głowy. Ja np. umiałam kiedyś całkiem nieźle liczyć całki. Lubiłam te zadania. Tyle że okazały mi się one – nomen omen – całkowicie  niepotrzebne. Nic z nich już nie pamiętam! No i co z tego, że kiedyś potrafiłam je liczyć. Naprawdę wołałabym nigdy tego nie potrafić  (bo teraz i tak nie potrafię), ale za to rozumieć, dlaczego ktoś coś zrobił czy powiedział. Albo dlaczego ja coś zrobiłam  – bo często po fakcie sami nie wiemy, dlaczego coś się stało. Jakoś tak samo się stało, prawda? A w rzeczywistości najczęściej  gdzieś tkwi głęboko ukryta przyczyna takiego a nie innego zachowania …

„dobrze widzi się tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu” – Antoine de Saint-Exupery, Mały Książę

„czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko” – Adam Mickiewicz, Romantyczność

I tak sobie myślę, że szkoła robi nam jednak dużą ałkę.  Bo logiczne myślenie jest bardzo premiowane. Bo uczniowie osiągający dobre wyniki z przedmiotów ścisłych są jednak uważani za tych trochę „lepszych”.  Bo przecież ta matematyka taka trudna, więc jak ktoś ją rozumie to jest kurcze gość! Zresztą nie chodzi  tylko o  matematykę,  wszechobecne testy też rozwiązuje się teraz głównie na logikę. Tylko że … stajemy się tym, co robimy. To tylko kwestia czasu – nie ma na to mocnych.  I jeżeli podczas całej edukacji a potem w pracy skupiamy się głównie na tym,  co z czego wynika, co da lepszy rezultat – krok w lewo czy krok w prawo –  to siłą rzeczy przenosimy te zasady na prywatne życie. I potem też kalkulujemy   – czy mi się to opłaca, co ja z tego będę miała. Przykre to, ale niestety tak jest.

A gdybyśmy zamiast rozumu o wiele częściej słuchali intuicji? Pewnie nie opłacałoby się to aż tak bardzo w rozrachunku finansowym, majątkowym czy nawet społecznym – ale na koniec życia stwierdzilibyśmy, że jednak jesteśmy na plusie. Tylko niekoniecznie tak łatwo kwantyfikowalnym.

„Intuicyjny umysł jest świętym darem, umysł racjonalny jest jego wiernym sługą. Stworzyliśmy społeczeństwo, które szanuje sługę, a zapomina o darze” – Albert Einstein

2. Dążenie do osiągnięcia stabilizacji

Czy ktoś potrafi mi wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo pragniemy stabilizacji i chcielibyśmy ją osiągnąć jak najszybciej?

A gdzieś po drodze słyszeliśmy przecież te cytaty:

„Większość ludzi umiera w wieku  dwudziestu pięciu lat tylko z pochówkiem czekają do siedemdziesiątki”  – Benjamin Franklin

„Stabilizacja motylka to szpilka” – Jan Sztaudynger

A to już zasłyszane w jakimś filmie:  Zapisem życia jest elektrokardiogram. Dosłownie, ale też w przenośni. Jeżeli linia przypomina zygzak – oznacza to, że żyjemy. A jeżeli linia jest prosta, jeżeli mamy constant – to jesteśmy martwi.

I co? I pstro. A może dotyczy to innych, ale nie mnie? Oczywiście. Jak zawsze 😉

No ja domyślam się, że z tą stabilizacją tak naprawdę chodzi o zapewnienie sobie poczucia bezpieczeństwa. Bo bezpieczeństwo to jedna z podstawowych potrzeb człowieka. Tylko że starając się za bardzo – jesteśmy już tak stabilni i bezpieczni, że nie czujemy już nawet, że żyjemy. I to prawda, co mówią te cytaty, że stabilizacja uśmierca. W wielu aspektach, z wyjątkiem fizycznego.

3.  Ciągły pośpiech

I tutaj też niby wszystko wiemy:

„Spiesz się powoli” – Oktawian August

„Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy” – to powiedzenie nie wiem skąd się wzięło, ale trzeba przyznać, że jest niezłe!

„W życiu jest coś więcej do zrobienia niż tylko zwiększać jego tempo”  – Mahatma Ghandi

No i co z tego, że znamy te cytaty? NIC. Miliony ludzi pędzą co rano do pracy i skupiają się na osiąganiu celów- wyznaczonych przez siebie i/lub przez innych. Celów ważnych lub tak niekoniecznie. Gdy uda się ten cel osiągnąć, są z siebie dumni i oczywiście mogą sobie wyznaczyć kolejny. Tylko trochę trzeba podbiec do niego. Jeszcze tylko troszkę, jeszcze tylko ten jeden cel …

Do mnie przemówił jednak inny cytat:

„Kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, nic nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz! Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy twojej duszy, stępia twoją wrażliwość, wyjaławia cię i odczłowiecza.” Ryszard Kapuściński

No i oczywiście ten:

„Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą.”  Jan Twardowski

To chyba jedyny przypadek, kiedy spieszyć się trzeba! To ważniejsze niż spieszyć się na autobus. Gdy autobus ucieknie  – przyjedzie następny. Serio! A człowiek już nie.

Tak naprawdę wszyscy dążymy do jednego miejsca i akurat tam to mi za bardzo spieszno mi nie jest. Kiedyś tam oczywiście dotrę, ale przynajmniej nie chciałabym przeoczyć wielu ważnych i pięknych rzeczy po drodze.

Jeżeli mogę powiedzieć, że w którymś punkcie zmądrzałam – to chyba właśnie w tym. Udało mi się znacznie zwolnić. Ale tak poza tym to … cały czas się uczę 😉

odspawaj się od krzesła

 

Napisałam już jeden chyba nie najgorszy tekst na ten temat:

https://ecolessstress.wordpress.com/2018/04/22/40-lat-za-biurkiem-jak-to-wytrzymac/

No ale zawsze można coś dodać. Siedzenie to nowe palenie – tak stwierdzili amerykańscy naukowcy, a oni wiedzą przecież zawsze najlepiej 😉 W tym przypadku trzeba się jednak z nimi zgodzić, ponieważ siedzenie po prostu skraca nasze życie.  Najszybciej negatywne skutki siedzenia odczuwa kręgosłup,  w pewnym momencie zaczyna po prostu boleć. Boli – czyli ostrzega. Ostrzega, że coś jest nie tak, że powinniśmy coś zmienić, że powinniśmy chociażby wstać albo trochę się przejść. A co robimy? Siedzimy w pracy dalej, bo trzeba dokończyć raport, opinię czy pismo. Niestety  długotrwałe siedzenie może wywołać naprawdę poważne skutki:

– przyczynia się do spowolnienia metabolizmu, co przekłada się oczywiście na wzrost wagi

– upośledza krążenie krwi i limfy. Przez to komórki nie są dostatecznie dotlenione i odżywione, ale również nie działa w należyty sposób detoksykacja całego organizmu

– długotrwałe siedzenie jest jednym z czynników łączonych ze wzrostem zachorowań na cukrzycę  a także niestety na nowotwory

Zresztą nie będę tu medykować, bo to nie moja działka. Każdy może sobie sprawdzić w google, co mu grozi, jeżeli będzie spędzał na siedząco 9-10 godzin dziennie, a do tego nie będzie się ruszał, żeby skutki siedzenia przynajmniej w części zniwelować. Wydaje mi się, że kiedy powstaje w nas dyskomfort z powodu siedzenia – to już jest dobrze. Czy można odczuwać dyskomfort z powodu siedzenia w komfortowym- jak zapewniają producenci-  fotelu? Można. Dyskomfort w głowie. Bo każdy sposób spędzenia czasu w inny, tj. aktywny sposób będzie dla nas lepszy.  Te biurowe krzesła czy fotele – no one zbyt wygodne nie są i raczej każdy po ośmiu czy dziewięciu godzinach marzy o ich opuszczeniu. Ale fotele samochodowe czy niektóre kinowe – już tak. I tu można zadać sobie pytanie – czy z pełną świadomością wybieram taką właśnie formę spędzenia czasu. Mam na myśli takie sytuacje, kiedy nie wiemy za bardzo co ze sobą  zrobić i wtedy przychodzi do głowy pomysł – a może do kina? Świetnie! Jeżeli wartościowy film – oczywiście proszę bardzo. Ale czasem naprawdę w repertuarze kinowym nie ma nic specjalnego (no są takie tygodnie, gdy wieje nudą) i wybieranie takiej rozrywki tylko i wyłącznie dla zabicia czasu jest trochę słabe. Nie wyjdziemy z sali kinowej jakoś szczególnie ubogaceni, a przede wszystkim będą to kolejne w naszym życiu godziny spędzone na siedząco. Do kina czy na film? Zdecydowanie na film!  A jeżeli żadna pozycja z repertuaru nam nie odpowiada, a jednocześnie odczuwamy ogromną potrzebę wyściubienia nosa z domu? Jest dostatecznie wiele innych możliwości: spacer, rolki, fitness, rower, ścianka wspinaczkowa, basen, a nawet wybranie się po zakupy na piechotę. Co tam komu pasuje.

Akurat moje problemy z motywacją, żeby ruszyć się  z domu rozwiązuje pies. Jemu nie mogę powiedzieć, że mi się nie chce i najchętniej to bym sobie posiedziała przed telewizorem albo przed komputerem. Po prostu nic go to nie obchodzi i egzekwuje swoje niepodważalne prawo do spaceru. Dlatego  zrobienie tych zalecanych 10 000 kroków latem, a 5000 kroków zimą naprawdę nie jest dla nas specjalnym wyzwaniem. (Kroki oczywiście moje, a nie psa. Dla niego jeszcze nie mam appki 😉 ) Zdecydowanie polecam takie rozwiązanie – zwłaszcza osobom, którym wydaje się, że te 10 czy nawet 5 tysięcy kroków dziennie to dużo. Naprawdę tak się tylko wydaje. Oczywiście – decyzja o przygarnięciu psiaka musi być zawsze bardzo świadoma, ponieważ wiąże się z dużą odpowiedzialnością, a także z dopasowaniem swojego rytmu dnia do zwierzaka (takie 9,5 godziny to już naprawdę maksimum, kiedy pies może być zamknięty w domu. Staram się nie przekraczać ośmiu). Generalnie jednak plusy na pewno przeważają nad minusami.

A kiedy pada intensywny deszcz i już w tym domu siedzimy? Też naprawdę nie trzeba wyłącznie zalegać na kanapie przed telewizorem lub zgłębiać zakamarków Internetu. Mata do ćwiczeń czeka zrolowana w kącie i prosi, żeby ją rozłożyć 😉

Jest też bardzo ciekawe,  że kiedy zapytano mieszkańców Okinawy (to taka japońska „wyspa stulatków”) jaka jest ich recepta na długowieczność, to oni odpowiadają, że :   1. nie najadają się do syta,  2.  zachowują pogodę ducha  3. nie zaprzestają aktywności w zasadzie do samego końca. Bardzo wielu z nich w ogóle nie przechodzi na emeryturę! Jakoś nie posądzam tych stuletnich Japończyków o regularne odwiedzanie klubów fitness. Oni po prostu są umiarkowanie aktywni na co dzień przez  całe życie, wykonują proste fizyczne prace zamiast siedzieć za biurkiem.  I tak jest na pewno zdecydowanie zdrowiej, niż spędzać połowę każdego dnia (w pracy i po pracy) na siedząco, ale za to dwa razy w tygodniu forsować się na siłowni. Oczywiście – ta siłownia jako równowaga dla siedzącego trybu życia  i tak jest dużo lepsza niż nierobienie nic.

Generalnie chodzi mi o to, że gdy tylko możemy – powinniśmy tego siedzenia unikać. Że lepiej jest nawet chwilę sobie postać zamiast od razu robić siup na krzesło czy fotel. Takich sytuacji jest całkiem sporo: w urzędzie, w autobusie i tramwaju, w kolejce do lekarza czy w każdej innej recepcji. Jasne, że to wolne miejsce kusi, zwłaszcza gdy jesteśmy zmęczeni. Ale trzeba mieć świadomość, że siedzimy i tak dużo za dużo.

A nawet w biurze, w którym wydaje się, że siedzimy już w nim jak śliwka w kompocie, też można coś zrobić. Można np. ustawić drukarkę na tyle daleko od biurka, żeby za każdym razem trzeba było podnieść tyłek z krzesła, aby wziąć wydruk. Można przejść się do pokoju obok i omówić sprawę z kolegą/ koleżanką zamiast telefonować lub wysyłać e-mail. Można zaproponować zorganizowanie wewnętrznego szkolenia i zgłosić się do jego przeprowadzenia (osoba prowadząca szkolenia zazwyczaj stoi i trochę chodzi, w przeciwieństwie do słuchaczy, którzy dalej po prostu siedzą). Czyli można pisać się na takie inicjatywy, które akurat z tym siedzeniem związane nie są. To wszystko jest kwestią nastawienia i świadomego wdrożenia pewnych działań.

Tak sobie myślę, że np. osoby które mają już trochę wyższą pozycję w firmie często robią sobie dużą krzywdę prosząc pracowników o przyjście do siebie do gabinetu, zamiast samemu do nich się pofatygować. To wzywanie na tzw. dywanik jest pokazaniem miejsca w hierarchii, na pewno karmi ego takiego przełożonego, ale za to szkodzi jego zdrowiu. Gdyby wstał i przeszedł się kilka kroków – jego organizm na pewno by mu podziękował. Czy jest szansa, żeby to zmienić w polskich przedsiębiorstwach?

Gdy już jesteśmy przy biurze – do tematu można by podejść oczywiście systemowo i wymienić np. wszystkie biurka na takie z regulowaną wysokością. Czyli takie, które można ustawić tak, aby można było wykonywać przy nim pracę raz na siedząco, a raz na stojąco. No tylko, że … takie biurko jest ok. 4 razy droższe niż zwykłe. Czy pracodawcy przyjmą entuzjastycznie propozycję zakupu regulowanych biurek dla wszystkich pracowników?  No trochę wątpię, niestety.

Jeżeli ktoś sam ustala swoje warunki pracy, oczywiście może pomyśleć nad zakupem takiego biurka (koszt ok. 2.500 zł). I ja nawet nosiłam się z myślą, żeby takie cudo sobie sprawić, ale u mnie problem jest akurat innego rodzaju 😉 W kwestii biurka jestem trochę jak Albert Einstein, któremu zarzucano nieuporządkowanie. Jego odpowiedź była oczywiście bezcenna:    „Jeżeli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, oznaką czego jest puste biurko?”  No właśnie – żeby to biurko zgrabnie podnieść i przy okazji nic z niego nie pospadało – powinno być w miarę puste, a do tego odpowiednio muszą być zainstalowane wszystkie kable. I tak jakoś odpuściłam sobie ten pomysł. Jest jednak skromniejsza i tańsza alternatywa dla biurka z regulowaną wysokością, a mianowicie pulpity do pracy na laptopie. Oczywiście na stojąco. Przy takim pulpicie pracuje się na WiFi i bez żadnych kabli. Chociażby z tego powodu nie jest to rozwiązanie do pracy przez cały czas, a jedynie dorywczo – właśnie wtedy, gdy ktoś będzie chciał zmienić pozycję. Oznacza to też, że nie musi być tych pulpitów tyle, ilu jest pracowników. I to może być argument dla pracodawcy, żeby chociaż kilka takich pulpitów kupić. Czuję, że sama też się skuszę 🙂    

Dobrą radę typu: zmień pracę a najlepiej ją rzuć i wyjedź,  jakoś sobie darowałam, bo wiem, co z taką radą najczęściej można zrobić 😉

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

zadowolony Syzyf? Nie, dziękuję

Jestem typową Zosią – samosią. Gdy byliśmy w przedszkolu, wówczas może i marzyliśmy, żeby być taką dzielną dziewczynką lub dzielnym chłopcem. Byliśmy wtedy chwaleni, że tak dobrze sobie poradziliśmy. Ale teraz? Dalej chcesz być taka dzielna/ taki dzielny? Nie zmęczyłaś/ nie zmęczyłeś się jeszcze? A może musisz być dzielna/ dzielny, bo nie masz innego wyjścia? Kredyt sam się nie spłaci, dzieci same się nie ubiorą i nie nakarmią, trzeba na ten cały majdan jakoś zarobić.

Nie jeden raz miałam poczucie, że jestem Syzyfem. Gdy tylko skończyłam pracę nad jakimś zleceniem, od razu bez żadnej przerwy musiałam zabierać się za następne. Albo po prostu – zamykał się jeden miesiąc, zaczynał drugi. Miesiąc, kwartał, rok. Następny i następny i następny. I tylko ja coraz starsza. Bywało też gorzej – projekty zazębiały się, zadania do zrobienia lądowały jedno na drugim. I ja temu wszystkiemu dawałam dzielnie radę. Nie sprostałam jedynie temu, żeby do tego wszystkiego, do tej ciężkiej pracy być jeszcze szczęśliwa. A przecież tak się jakoś porobiło, że nie być szczęśliwym to dzisiaj obciach.

Że byłam Syzyfem już wiedziałam. Ale żeby być szczęśliwym Syzyfem – to dopiero wyzwanie! Czy można? Odpowiem – to zależy. Pewnie są ludzie, którzy tak potrafią. Przyjmują na siebie tę rolę Syzyfa i są przy tym relatywnie zadowoleni. Rosjanie mają takie powiedzenie: Wot takaja sud’ba – ot, taki los. I przestają nawet narzekać. Jest duża doza pacyfikacji w tym zdaniu. No cóż, historia zrobiła swoje. Myślę, że my, Polacy też moglibyśmy się z tym zdaniem identyfikować, bo historia nas też nie rozpieszczała. Co więcej – taka spacyfikowana postawa jest bardzo pożądana dla całego społeczno- kulturowego systemu. Taka osoba wstaje co rano do pracy, nie wychyla się przy tym za bardzo, bo nie chce tej pracy stracić, nie buntuje się, woli nie ryzykować. Pod skórą zawsze czułam jednak, że do tej grupy osób nie należę. No nie chcę być Syzyfem i koniec. Nie chcę być nawet zadowolonym Syzyfem! (tak na marginesie – termin „zadowolony Syzyf” bardzo mi się podoba. W sensie brzmienia tego zlepka słownego, a nie tego co oddaje. Nie ja jednak ukułam ten termin, tylko amerykańska filozofka Susan Wolf, której artykuły sobie poczytałam).

Na pewno jednak dzisiaj tak się uważa, że jeżeli ktoś nie jest szczęśliwy to jest to jego wina. Jesteśmy przecież kowalami swojego losu i to szczęście również możemy samodzielnie wykreować. W rezultacie takiej postawy – nawet jeżeli nie jesteśmy zadowoleni z własnego życia, zachowujemy się tak, jak byśmy byli. Tak bardzo skupiamy się na wypracowaniu sztucznego uśmiechu, że zapominamy o uczestniczeniu w tym, co mogłoby wywołać na naszej twarzy autentyczny uśmiech. To sprawia, że całe nasze życie jest zafałszowane. Tak też nie chcę żyć. Chcę się uśmiechać po prostu, uśmiechać się szczerze, uśmiechać się jak dziecko.

Jednocześnie – no coś w życiu robić trzeba. Jeżeli ktoś ma minimalne pokłady ambicji, nie marzy o tym żeby zostać jedynie beneficjentem systemu socjalnego. Gdy ktoś nas zapyta – czym się zajmujesz, naprawdę chcemy odpowiedzieć: niczym? Potrzebujemy realnego zajęcia i chcemy je wykonywać, chcemy sami na siebie zarobić. Patrząc na sprawę z drugiej strony – kuszący jest wprawdzie styl życia influencerów publikujących dwa posty miesięcznie, wycenionych po kilkanaście/kilkadziesiąt tysięcy każdy. Ale czy to nie jest jednak taka trochę zabawa w życie? Czy na pewno tak właśnie byśmy chcieli? To takie ustawienie się w komfortowej pozycji, podczas gdy frajerzy muszą pracować. Po co nam studia, po co niełatwe zdobywanie kwalifikacji, uprawnień zawodowych, skoro tak naprawdę naszym celem jest przeprowadzenie się na Majorkę i dolce far niente pod palmami z drinkiem w ręku. Ten drink pod palemką czy też z palemką stał się już takim synonimem najprzyjemniejszej formy życia.

Jeżeli ktoś potrzebuje jednak poczucia sensu w życiu – sama Majorka mu nie wystarczy. Wcześniej czy później dojdzie do wniosku, że to za mało. Że to jest takie płytkie, powierzchowne, miałkie, nieprawdziwe…

Na pewno nie ma na jednej uniwersalnej recepty na życie, każdy musi znaleźć swoją. Tym bardziej uważam, że wkręcanie młodych ludzi w system (przy czym uwaga – ważna kolejność!): studia, stała umowa o pracę, ślub, kredyt hipoteczny, dzieci, duży samochód albo lepiej dwa – jest po prostu bardzo krzywdzące. Sama zostałam zresztą w taki system wkręcona. Ale powoli się wykręcam 😉 Miłej niedzieli 🙂

Dlaczego nie „chodzę” do pracy, choć lubię pracować

 

laptop-2557571_1920

pixabay.com

Nie musisz chodzić do pracy, możesz jeździć 😉  Kiedyś takie cwaniackie odpowiedzi bardzo mnie irytowały, a teraz już tylko śmieszą. A raczej śmieszą mnie osoby stosujące taką formę komunikacji. Takie odwracanie kota ogonem i uciekanie od sedna problemu.

„Chodzenie” do pracy to dla mnie regularne pojawianie się w określonym miejscu i w określonych godzinach w celu wykonywania wyznaczonych czynności. Czyli klasyczna praca na etacie w godzinach 9-17.

Oczywiście, że pracowałam na etacie. Byłam zatrudniona na podstawie umowy o pracę przez  kilka lat po studiach, to taki etap, który chyba każdy/prawie każdy musi przejść. Ten etap jest ważny, ponieważ można sobie wtedy wiele poobserwować i dużo się nauczyć.  Ja jednak na tym etacie dość mocno się męczyłam, za dużo rzeczy mnie uwierało. Gdy teraz słyszę narzekania młodych ludzi, pracujących na umowach zlecenie i umowach o dzieło (czyli na tzw. śmieciówkach),  że brak stabilizacji, że mało kasy, że nie mogą nic zaplanować, że nie dostaną kredytu itd.  – z jednej strony ich rozumiem. Z drugiej strony jednak myślę sobie, że zawsze jest pięknie tam, gdzie nas nie ma. Że ta stabilizacja, jaką daje umowa o pracę na czas nieokreślony może być błogosławieństwem (chociażby ze względu na płatne chorobowe i macierzyński), jak i przekleństwem zarazem. Bo stała praca jednak mocno ogranicza. Sama jestem freelancerką od dobrych kilku lat. Widzę po sobie, ale też po znajomych, którzy porzucenie etatu mają dawno za sobą, że nigdy – przenigdy na etat byśmy nie wrócili. I aspekt finansowy wcale nie jest tu najważniejszy. Zarabiam porównywalnie, jak osoba z podobnymi kwalifikacjami i doświadczeniem, pracująca na etacie w korpo. Tyle, że pracuję od takiej osoby mniej. I to robi różnicę dla jakości życia. Gdybym bardzo chciała (no albo musiała – życie jest życiem) mogłabym się spiąć, pracować więcej i wtedy zarabiałabym pewnie więcej. Tyle że nie chcę i na szczęście na razie nie muszę. Życzliwym wyjaśniam, że nie, nie mam bogatego męża 😉 Również uprzejmie wyjaśniam, że spłacam kredyt mieszkaniowy w CHF i muszę jakoś dawać sobie z tym radę.  Że wściekłam się dziś znowu, widząc kurs franka 3,96 – to inna sprawa.

A jakie są moje powody, dla których raczej na etat nie wrócę? No chociaż – nigdy nie mów nigdy. Życie lubi płatać figle i zawsze trzeba mieć z tyłu głowy, że tak nie do końca jesteśmy panami czy paniami swojego losu. Człowiek myśli, Pan Bóg kryśli. Bóg, los, przeznaczenie, siła wyższa – niech każdy sobie wybierze, co mu pasuje. Dlatego napisałam, że raczej nie wrócę 😉

No to byłoby tak:

1. nie cierpię wstawać wcześnie rano

Jestem typowym nocnym markiem. Wstawanie o szóstej rano to dla mnie męczarnia. A przecież niektórzy wstają codziennie o czwartej! Naprawdę ukłony dla takich osób, bo dla mnie byłaby  to misja nie do wykonania. Podejmowałam próby wcześniejszego wstawania, ale zawsze kończyły się fiaskiem. Dlatego w dni kiedy pracuję, wstaję ok. 8.30.  Jest to pora do zaakceptowania 🙂 Przestawienie pory wstawania po rzuceniu etatu było dla mnie prawdziwym wybawieniem. Nie, nie jest też tak, że pracuję do drugiej w nocy. Ale zdarza mi się do drugiej coś czytać, niezwiązanego z pracą oczywiście, co to, to nie.

Jeżeli ktoś jest skowronkiem, z pewnością mnie nie rozumie. Ale wszystkie sowy rozumieją mnie bardzo dobrze 🙂

2. Mam problem z procedurami i z szefami

No cóż, jestem niezależna, trochę niesubordynowana, mam własne zdanie i potrafię go bronić. Gardzę naginaniem zasad, jeżeli można za to uzyskać jakieś profity. Po części właśnie dlatego wiedziałam bardzo szybko, że korpo to nie moja bajka. Nie cierpię też tych wszystkich sztywnych ram, poza które nie wolno wychynąć. I nie wyobrażam sobie już mieć szefa/ szefowej. Jeżeli  kiedyś na skutek różnych okoliczności musiałabym jednak wrócić do pracy – zaakceptowanie faktu, że muszę kogoś słuchać byłoby dla mnie chyba najtrudniejsze. Słyszałam argument, że prowadząc działalność nie mam wprawdzie jednego szefa, ale mogę ich mieć kilkudziesięciu, bo takimi „szefami” są klienci. Obsługiwałam kiedyś takiego jegomościa, który bardzo chciał zachowywać się jak mój szef. Różnica w stosunku do etatu jest taka, że to ja mogłam mu powiedzieć:  Do widzenia. Moje poczucie, a jego mina – bezcenne 🙂

3. jestem introwertyczna  

Współczesny świat jest uszyty pod ekstrawertyków. Jest dobrze, gdy dużo się dzieje i gdy jest dużo ludzi wokół. Mi jest to w ogóle niepotrzebne. Przez krótki czas pracowałam na open space i czułam się jak w koszmarze. Pracując sama mogę się skupić i wtedy powstają wartościowe rzeczy. Wszystkich introwertyków serdecznie pozdrawiam i polecam zastanowienie się nad pójściem własną drogą 🙂

4. Pracuję wtedy, gdy najdzie mnie wena, a gdy jej brak to idę na spacer

Bez przesady z tą weną, ale każdy na pewno ma dni/ momenty, kiedy pracuje mu się bardzo dobrze, jak i te, kiedy nie może w ogóle z pracą ujechać. Siedzenie na tyłku w takich momentach i zmuszanie się do wykonywania pracy jest całkowicie bez sensu. Nie mówiąc już o tym, że nie powstanie wtedy nic, co chociaż odrobinę wykraczałoby poza przeciętność (dobrze, jeżeli w ogóle do niej dobije). Naprawdę  lepiej jest  w takich momentach odpuścić i zająć się czymś innym. Polecam porządny spacer, ale każdy wie najlepiej, co jemu pomaga.

To nie tak, że czekam na wenę, jak jakaś poetka. Praca nie zając nie ucieknie i moja podświadomość to wie. Wewnętrzna  motywacja sprawia, że ta praca i tak będzie wykonana. Czasami tylko moment/ dzień jest nieodpowiedni i wtedy trzeba sobie darować. Na szczęście nie muszę nikogo pytać, czy mogę sobie na takie darowanie pracy  pozwolić.

5. Mogę słuchać swojego organizmu

Trochę ciąg dalszy poprzedniego punktu. Czasami po przebudzeniu rano, nie do końca wiemy, czy jesteśmy zdrowi, czy nie za bardzo. Nie chodzi mi o konkretną chorobę, tylko o takie – kiepsko się czuję, trochę boli mnie głowa, chyba się przeziębiłam i mam temperaturę 37. Pracując na etacie było to dla mnie trudne do zaakceptowania, że choroba jest traktowana zero- jedynkowo. Albo  ktoś jest chory i wobec tego jest niezdolny do pracy, albo ktoś jest zdrowy i ma robić wszystko na 100%. No rozumiem, system musi jakoś funkcjonować.  Czasami jednak złe samopoczucie wywoływane jest przez stres. A stres z kolei się nasila, bo coś nas boli i nie wyrabiamy się z całą pracą, którą mamy do zrobienia. Jedno nakręca drugie.  Wiadomo też, że nie można ciągle siedzieć na L4, gdy tylko odrobinę źle się poczujemy, bo wcześniej czy później podziękowano by nam za współpracę. Pracując na swoim mogę odpuścić, gdy czuję się niewyraźnie, nie muszę od razu pędzić do lekarza po zwolnienie, a zimą marznąć w drodze do pracy.  Nie jest też tak, że w takie dni nie mogę robić nic. Po prostu zwalniam tempo i załatwiam jedynie sprawy niecierpiące zwłoki. Inne mogą poczekać. Nam się tak tylko wydaje, że wszystko musi być zrobione ASAP. Najczęściej tak się tylko wydaje. Jeżeli organizm każe nam zwolnić, widocznie tego potrzebuje i powinniśmy go posłuchać. To o wiele lepsze niż kolejne tabletki przeciwbólowe popijane kawą.

6. Mam więcej „urlopu” niż pracując na etacie

26 dni przysługującego urlopu na 365 dni w całym roku to chyba jakieś niedopatrzenie ustawodawcy  😉  Do tego urlop wymaga każdorazowo akceptacji,  bardzo często pracownicy mają też zaległy niewykorzystany urlop. Nawet jeżeli udaje się takiej przepracowanej osobie w końcu gdzieś wyjechać, ona jest już tak zmęczona, że nie może w pełni się zregenerować. Odkąd świadomie ograniczyłam ilość pracy, udaje mi się wygospodarować min. 1 tydzień wolnego w miesiącu – licząc bez weekendów – wychodzi 5 dni x 12 miesięcy = 60 dni wolnych w roku. Nie jest chyba tak źle, prawda?  Ktoś może zapytać, czy to jest prawdziwy urlop, tzn. taki gdy mogę w ogóle o pracy nie myśleć, nie odbierać telefonów i maili. To zależy – jeżeli wyjeżdżam gdzieś dalej na dwa tygodnie, po prostu informuję o tym klientów i oni starają się nie dzwonić. Z drugiej strony – ja wręcz każę im się kontaktować, gdyby coś już naprawdę się waliło i paliło.  Zazwyczaj można zaproponować jakieś prowizoryczne rozwiązanie, a po urlopie zająć się tym porządnie. To naprawdę lepsze niż „zostawić sprawę leżeć” na dwa tygodnie. W pozostałe „urlopy” jestem do dyspozycji pod telefonem i mailem, zdarza mi się pracować w hotelu przez 2-3 godziny. W dni, kiedy robię sobie wolne od pracy, niekoniecznie muszę zresztą gdzieś wyjeżdżać. Mogę pozałatwiać prywatne sprawy, posprzątać w domu, zaprosić gości i coś dla nich ugotować czy oddać się słodkiemu dolce far niente. To ostatnie też jest bardzo ważne! Żeby od czasu do czasu było, po prostu.

7. Nie muszę codziennie trzymać się dress codu

Jak każda kobieta lubię się czasem ładnie ubrać. Rozumiem, że pewne sytuacje wymagają trzymania standardów i podczas biznesowych spotkań trzeba wyglądać raczej formalnie niż frywolnie. Codzienne jednak ubieranie się w korporacyjny mundurek było dla mnie naprawdę męczące. Teraz mam luz. Gdy pracuję z home office – no to wiadomo – luz całkowity. Gdy idę do biura, ale nie spodziewam się raczej nikogo – strój może być półformalny, bo nigdy nie wiadomo, czy jednak ktoś nie wpadnie.  Gdy mam umówione ważne spotkanie – wyglądam jak spod igły. Co więcej – to wystrojenie się od czasu do czasu sprawia mi naprawdę radość. Pamiętam za to, że nienawidziłam wcześniej codziennego prasowania bluzki lub koszuli. Wtedy był przymus, a teraz jest wybór. I tak jest fajnie.

Popatrzyłam sobie jeszcze raz na te punkty, które wypisałam i widzę, że większość jest na NIE. Nie chcę, nie lubię, nie mogłabym. Może to po prostu sposób myślenia, nad którym powinnam popracować – tzn. przestawić się z komunikatów negatywnych na pozytywne. Nie wykluczam tego. No i znowu NIE 😉 Ale może ja uciekłam z tego etatu, bo naprawdę  coś jest z takim systemem pracy nie w porządku. Kultura pracy jaka jest,  bardzo często każe się nie wychylać, a jedynie wykonywać polecenia i odhaczać zadania zrobione zgodnie z procedurami. Gdzie tu jest miejsce na kreatywność, a także na indywidualizm pracowników? Ile potencjału tych pracowników jest marnowane. W Europie już się coś w tej materii zmienia, bo bardzo na topie jest idea new work, o której tutaj już też pisałam. U nas pewnie jeszcze trochę na zmiany poczekamy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

high performer vs. pracoholik

stopwatch-2061851_1920

Stało się popularne takie powiedzonko, a raczej wskazówka – don’t work hard work smart – nie pracuj ciężko, pracuj mądrze. Chociaż to angielskie smart to też takie  sprytnie. Czyli ma chodzić o to, żeby nie napracować się za bardzo, a osiągnąć jak najlepsze efekty (zwłaszcza finansowe, po co inne).  I ja się z tym tak nie do końca zgadzam, bo mam uczulenie na cwaniaków, którzy cieszą się, że ustawili się w uprzywilejowanej pozycji, a innych uważają za frajerów. Zostałam chyba tak wychowana, że pracę powinno się wykonywać nie sprytnie, nie w cwany  sposób, ale … dobrze. Po prostu. A żeby praca była wykonana dobrze, jednak coś trzeba w nią włożyć, nie można chodzić tylko na skróty.  Na pewno nie jest jednak sztuką zaharowywać się od rana do wieczora, bo to skrócona droga na cmentarz, a aż tak bardzo tam mi się nie spieszy. Podobają mi się za to ludzie, którzy są tzw. high performerami, czyli osobami które osiągają świetne efekty, jednak nie dzięki pracy na akord, a o wiele bardziej dzięki temu  kim są i jacy są. Nie znalazłam niestety dobrego tłumaczenia określenia high performer na polski.

Pokusiłam się aż o zrobienie takiej tabelki, w której porównałam sobie high performera z pracoholikem (nie wiem, co mnie naszło, żeby w sobotę robić takie rzeczy, naprawdę). Pracoholik rozumiany jest najczęściej jako osoba uzależniona od pracy, ale przyjmijmy na potrzeby tej tabelki, że to po prostu ktoś, kto bardzo, bardzo dużo pracuje, abstrahując już od przyczyn takiego stanu rzeczy.

Opracowanie własne 🙂

High performer

Pracoholik

Zna swoją wartość – jako profesjonalisty i jako człowieka

Ma niskie poczucie własnej wartości i szuka potwierdzenia tej wartości u innych. Bardzo często to właśnie poprzez pracę próbuje siebie docenić.  

Wtedy, kiedy trzeba pracuje na 100 %. Wartość dodana jego pracy jest bardzo duża, bo przystępując do tej pracy jest wypoczęty, naładowany dobrą energią.

Cały czas zasuwa na 110 % swoich możliwości. Grozi mu szybki burn out, jest ciągle zmęczony i zestresowany, często choruje, wspomaga się kawą i innymi energetykami (oby tylko tym)

Jest fachowcem w swojej dziedzinie, ma opanowany warsztat pracy i posiada merytoryczną bazę. Udokumentowane kwalifikacje rozumieją się same przez się.

Nawet jeżeli ma kwalifikacje na papierze nie czuje się całkiem mocny w tym, co robi. Często stosuje przerost formy nad treścią.

Stosuje pracę interwałową – pracuje intensywnie i w skupieniu, ale potem  wypoczywa, ładuje akumulatory, stawia na re-kreację, pozwala przetwarzać się informacjom w głowie, pozwala, żeby pomysły same do niego przychodziły

Pracuje cały czas

Dba o swoje zdrowie fizyczne. Nie zaniedbuje snu, zdrowo się odżywia, nie ogląda telewizyjnej papki

nie ma czasu” na dostateczne zadbanie o sen, zdrowe odżywianie, aktywność fizyczną, bo przecież musi pracować! Dla relaksu ogląda seriale.

Często łapie flow i wykorzystuje te momenty na najbardziej kreatywną pracę

Wyznacza sobie ściśle określony czas na wykonanie jakiegoś zadania – np. od 13-stej do 15- stej muszę to zrobić

Nigdy nie traci z oczu sedna problemu

Widzi źdźbło nie widzi belki

Potrafi ustalać priorytety

Robi wszystko naraz – małe głupie rzeczy zabierają mu cenny czas i energię. Na te ważne sprawy ich już nie starcza

Ma bogate życie poza pracą- rodzinę, przyjaciół, hobby, sport, książki, podróże

Praktycznie nie ma życia poza pracą, ponieważ ta go całkowicie pochłania. Nawet jeżeli ma rodzinę – jest obecny w domu fizycznie, ale nie mentalnie.

Naturalnie i przyjaźnie się uśmiecha

Ma spięte ciało, uśmiech nawet jeżeli jest na twarzy – to sztuczny

Rozumie, że ten się nie myli, kto nic nie robi. Dlatego wie, że błaha pomyłka absolutnie nie świadczy o braku profesjonalizmu. Np. z powodu literówki raczej się uśmiechnie niż załamie. Za to nigdy nie popełni poważnego zawodowego błędu

Jest perfekcjonistą nie tam gdzie trzeba – uważa, że nie może sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Tak naprawdę nie jest pewien swoich umiejętności a perfekcjonizmem stara się to przykryć. Tak skupia się na wykonaniu rzeczy mniej istotnych- np. na idealnym formatowaniu tekstu, że może przeoczyć ważną sprawę.

Ma wyniki!

Ma pracę do zrobienia

Cieszy się, gdy spotyka profesjonalistę na wysokim poziomie i może sobie z nim porozmawiać jak równy z równym. A jeżeli spotyka kogoś bardziej doświadczonego od siebie – cieszy się, że może się czegoś nauczyć.

Boi się, że zostanie zdemaskowany jego brak wiedzy i doświadczenia. Nie potrafi przyznać się, że czegoś nie wie, w takich sytuacjach zmienia temat albo daje głupią odpowiedź

Jeżeli jest pracownikiem – podejmuje merytoryczną dyskusję z szefem i mówi mu w twarz, jeżeli się z nim nie zgadza

Boi się szefa i wykonuje jego polecenia bez słowa sprzeciwu nawet jeżeli się z nimi nie zgadza

Cieszy się na ciekawe spotkania/ projekty/ zadania/ zlecenia

Wszystko traktuje jak przymus: muszę zrobić to, muszę to, muszę tamto. Te zadania tak go poganiają i wyczerpują, że nie ma już miejsca na żadną radość

Pieniądze wcale nie są głównym motywatorem do pracy, ale high performer ma wysokie stawki za swoją pracę i nie ma oporów przed ich oferowaniem. Klient wie jednak, że płaci za naprawdę wysoką jakość

Główną motywacją do pracy są pieniądze. Niestety ilość pracy często bierze górę nad jakością

Nie będę ukrywać, że mam za sobą okres pracoholizmu. Ale w pewnym momencie coś we mnie zastrajkowało i stwierdziłam, że to bez sensu. Że jest to bardzo destrukcyjne. O tyle dobrze, że przez ten okres wytężonej pracy jednak czegoś się nauczyłam, coś sobie poobserwowałam. I teraz naprawdę mogę powiedzieć, że po pierwsze udało mi się znacznie zwolnić, a po drugie, że coś wychodzi z tego, co robię.Czy jestem high performerką? Nie wiem, chyba nie spełniam wszystkich kryteriów, które sama wymieniłam.  Chciałabym  nią być. Jeżeli jeszcze nie teraz, to kiedyś.

Tak sobie myślę, że młodzi ludzie bardzo często udają, że są wysokiej klasy specjalistami. Za wszelką cenę chcą sprawiać takie właśnie wrażenie.  I po co to. Przecież  w wieku 25 – 29 lat bycie naprawdę, ale tak naprawdę wysokiej klasy fachowcem jest niemożliwe. Nie da się przeskoczyć 10-15-20 lat solidnej, ciężkiej, codziennej pracy. I naprawdę najbardziej tęga mina tu nie pomoże, bo ktoś bardziej doświadczony i  tak w mig rozpozna dyletanta. Dobrze i celnie zadane pytanie – no cóż – wprawia taką młodą osóbkę w lekkie zakłopotanie 😉 Piszę to, bo sama kiedyś dałam się nabrać, myślałam, że ja muszę być taka high professional. I również zdarzyło mi się, że ktoś mnie zdemaskował 😉  Zrobiłam sobie tym udawaniem dużą krzywdę, bo pod skórą czułam, że oszukuję – zarówno klientów, jak i siebie. Z drugiej strony – no takie są realia zawodowego świata – prawie wszyscy udają 😦 Ehhh, cieszę się, że jestem już trochę starsza i przejrzałam na oczy 🙂

 

 

 

 

produktywność- hit czy kit

idea-3085367_1920

Zawsze byłam w tym kiepska. W szczegółowym planowaniu, co muszę zrobić i  upakowywaniu wielu rzeczy do wykonania w krótkim czasie. Co więcej – nigdy nie prowadziłam nawet kalendarza, w sensie planera. Ani w formie notesu ani w outlooku. Najważniejsze terminy mam wryte w głowie tak mocno, że po prostu ich nie zapomnę. Na spotkania umawiam się zazwyczaj mailowo, więc zawsze mogę ten termin spotkania sprawdzić. Wyjątkowo zdarza mi się zaznaczyć na czerwono jakąś datę na takim zwykłym kalendarzu ściennym. Zapomnieć o terminie zdarzyło mi się tylko raz, jak na 13 lat pracy uważam, że to wcale nie najgorszy wynik. Konsekwencji tego zapomnienia nie było, był za to trochę wstyd, ponieważ na spotkanie przyszli panowie ze spinkami przy mankietach, ja za to wyglądałam, jak bym wybierała się raczej nad jezioro. Akurat był upał i piątek do tego. Z perspektywy kilku lat bardziej się z tego śmieję, niż tym przejmuję.

Moja praca polega jednak zazwyczaj na robieniu większych rzeczy, za to nie jest ich znowu jakoś bardzo dużo. To są takie zlecenia, które robię przez kilka dni jedno. Muszą być wykonane porządnie. Jak mogłabym o nich zapomnieć? Oczywiście w międzyczasie muszę napisać jakieś maile itd., ale też nie są to setki wiadomości, jakoś ogarniam. Jak widać – nie do końca chyba kumam, o co chodzi z tym planowaniem. Kompletnie nie rozumiem, po co np. korzystać z dostępnych na rynku aplikacji do organizacji pracy i zwiększania produktywności. No OK, mogę sobie wyobrazić, że  charakter czyjejś pracy jest diametralnie różny od mojej i ten ktoś musi mieć na uwadze mnóstwo spraw do załatwienia. Żeby te sprawy nie uciekły lepiej jest je zapisać. Ale już to zwiększanie produktywności to dla mnie taka lekka ściema. Takie po prostu kolejne narzędzie do sterowania ludźmi, żeby chciało im się jeszcze więcej zasuwać ku chwale nie wiadomo kogo lub czego. Bo w większości firm wcale nie wygląda to tak, że jak zrobi się X zadań w krótszym czasie, to można iść do domu i myśleć o niebieskich migdałach. I to zupełnie niezależnie od tego, czy jest się pracownikiem, czy pracuje się na swoim. Robota zawsze się znajduje, więc w tym „zaoszczędzonym” czasie po prostu wskakują nowe zadania. Z pracą jest trochę jak z wodą – wlewa się tam gdzie może, gdzie jeszcze się zmieści. Czyli w produktywności chodzi po prostu o to, żeby więcej zadań było wykonanych, załatwionych, odhaczonych, zafakturowanych, zapłaconych. Jak  zawsze chodzi o to samo …  Jeżeli na koniec miesiąca/ kwartału/ roku jest za tę produktywność przynajmniej jakaś konkretna premia – to jeszcze uczestniczenie w takim wyścigu przez określony czas mogę trochę zrozumieć. Ale jeżeli nagrodą jest … pochwała, dyplom lub medal no to sorry niestety nie ogarniam. Bycie stachanowcem podnieca mnie tak średnio. Ludzie są bardzo łasi na pochwały, docenienie swojej pracy przez innych, ale gdzie jest poczucie własnej wartości i  realna ocena sytuacji, jak naprawdę jesteśmy traktowani. Jako prawdziwa wartość w ramach tzw. kapitału ludzkiego czy jako zasób?

I wcale nie mam na myśli tego, że powinno się w pracy opindalać, raczej to, że praca powinna być wykonywana z taką starannością i w takim tempie, jakich wymaga.  Jeżeli praca jest robiona szybko, raczej nie będzie zrobiona dobrze. A nawet jeżeli jest zrobiona dobrze – najczęściej ukryty koszt ponosi jej wykonawca, bo praca pod presją czasu, ale przy wzmożonej uwadze kosztuje po prostu więcej energii. I szybciej się ten życiowy rezerwuar energii wyczerpuje.  Czy ktoś się tym martwi? Przykro mi, nie sądzę.  Od pracowników wymaga się sprintu, ale za to na długim dystansie.  Albo ktoś wymaga tego sam od siebie. Czy jest to wykonalne bez poniesienia konsekwencji zdrowotnych, społecznych itd.? No chyba nie bardzo.

Jest jednak jakaś fiksacja na punkcie tej produktywności. Normalni ludzie stawiają sobie za wzór Marka Zuckerberga czy Elona Muska. Pierwszy ubiera się codziennie tak samo, żeby nie trwonić cennej energii na błahe decyzje, bo przecież ma do podejmowania ważniejsze. Drugi śpi pięć godzin (w dodatku często w firmie), swój dzień dzieli na pięciominutowe takty i je posiłki w ciągu 15 minut, omawiając przy tym biznesowe sprawy. No i co? No i pstro. Po pierwsze zostanie Markiem Zuckerbergiem czy Elonem Muskiem przez tzw. normalsa jest raczej mało prawdopodobne.  Po drugie – nawet Elon Musk się zmęczył i obecnie ma kłopoty. Nawet on jest tylko człowiekiem, a chyba chciał się oszukać, że nie jest 😦

Tak sobie myślę – jeżeli ktoś ma kalendarz wypełniony po brzegi i zaplanowane każde pięć minut dnia – gdzie jest miejsce na myślenie, refleksje, na otwarcie na to, co przyniesie nam życie. Bo ono i tak przyniesie i wtedy jest zdziwienie. To jest takie trochę stawianie siebie w pozycji – to ja jestem panem/ panią wszystkiego i decyduję o wszystkim. Oj oj oj. Życie weryfikuje takie postawy …

Już kiedyś pisałam tutaj, że jestem typem merytorycznego żuczka, do wykonywania niektórych prac – np. w sprzedaży czy marketingu kompletnie bym się nie nadawała, bo niczego bym nie sprzedała.  Już widzę mój – pożal się Boże – wynik. No i z tą produktywnością też chyba po prostu nie łapię. Trudno, jakoś muszę z tym żyć 😉