W samej idei corporate wellness generalnie chodzi o osiągnięcie dobrostanu (well-being) w miejscu pracy. Efektem ubocznym może być także polepszenie jakości życia na pozostałych płaszczyznach – choć za to akurat pracodawca w całości odpowiadać nie może. Dotyczy to zarówno fizycznego samopoczucia, jak i strony emocjonalnej.
Obecnie pracodawcy coraz częściej zapewniają swoim pracownikom pakiety medyczne w ramach tzw. pozapłacowych składników wynagrodzeń. To oczywiście bardzo dobrze. Tylko, że do lekarza chodzimy najczęściej wtedy, gdy jesteśmy już chorzy. Corporate wellness zaczyna się wcześniej, ponieważ stosuje się je po to … żeby nie zachorować. I żeby czuć się ogólnie dobrze. Zachorowanie można przy tym rozumieć trochę szerzej, bo dotyczy również np. sytuacji, kiedy nic się nie chce (nie mówimy tu o poważnych stanach depresyjnych). Idea jest kompatybilna z definicją zdrowia, podaną przez WHO, zgodnie z którą zdrowie to nie tylko brak choroby, ale właśnie poczucie dobrego samopoczucia fizycznego, psychicznego i społecznego.
Corporate wellness to oczywiście całkiem konkretne działania, które chciałabym przedstawić nieco później. Będę jednak trochę nudna, twierdząc po raz n-ty, że wszystko zaczyna się w głowie. Nie inaczej jest w tym przypadku.
Abyśmy mogli poczuć się dobrze w pracy, konieczne są przede wszystkim … poczucie sensu naszej pracy, wzajemny szacunek i empatia. Naprawdę uważam, że zakład pracy to miejsce, w którym możliwy jest do osiągnięcia efekt win-win, czyli ułożenie relacji, która w pozycji wygranego stawia zarówno pracodawcę, jak i pracownika. Niestety w polskich realiach pracownikowi często towarzyszy poczucie wyzysku, pracowania dla pracodawcy oraz „na” pracodawcę. Oczywiście jest to kwestia indywidualna, ponieważ relacja pracodawca – pracownik różnie wygląda w przedsiębiorstwach, często odnoszę jednak wrażenie, że Polacy mają genetycznie zakodowany problem z akceptacją stosunku podrzędności służbowej. I już w tym miejscu jest do wykonania zadanie polegające na tym, aby przekonać pracownika, że pozycja pracodawcy wcale nie zawsze jest do pozazdroszczenia. To pracodawca ponosi pełną odpowiedzialność za działalność przedsiębiorstwa – finansową i moralną. Nie jest łatwo spać z taką odpowiedzialnością, naprawdę. To na barkach pracodawcy spoczywają codziennie dziesiątki decyzji. Decyzji takich, których pracownik wcale a wcale nie chciałby podejmować (dotyczących np. wyboru osób, z których jedna musi być zwolniona). Wreszcie – pracodawca to trochę taki dyrygent – bez niego orkiestra nie zagra.
Na tej samej zasadzie pracodawca musi zrozumieć, że jego przedsiębiorstwo istnieje dzięki pracownikom. Sam dyrygent do zagrania pięknego, nawet najlepiej napisanego utworu też nie wystarczy – nie zagrałby nawet jednej, pojedynczej nutki. Porównując zakład pracy do orkiestry symfonicznej – potrzebni są naprawdę wszyscy – i skrzypkowie, i kontrabasiści, i trębacze, i fleciści, i werbliści, i harfista (przepraszam muzyków, których pominęłam). I oczywiście dyrygent. Często obserwuję w przedsiębiorstwach, które odwiedzam, wyraźny podział na administrację i produkcję. Administracja przy tym uważana jest za tę trochę lepszą pracę. Według mnie niesłusznie, ponieważ to produkcja tworzy core business przedsiębiorstwa – przedsiębiorstwo zostało utworzone po to, by produkować. Oczywiście administracja potrzebna jest również, bo bez niej produkcja nie mogłaby prawidłowo funkcjonować. Poczucie, że jesteśmy potrzebni, a także wzajemny szacunek do siebie naprawdę bardzo dużo ułatwiają.
Będziemy także lepiej czuli się w pracy, jeżeli będziemy wiedzieć, że możemy liczyć na odrobinę empatii w określonych sytuacjach. Sama mam w tej kwestii niestety coś na sumieniu. Byłam odpowiedzialna za kontakty z klientem i danego dnia przypadał akurat termin wysłania do niego ważnego raportu. Koleżanka z pracy zapytała mnie, czy może wyjść wcześniej, ponieważ bardzo chciałaby pojechać do swojej matki do szpitala. Ponieważ byłam wtedy bardzo młoda, nie znałam jeszcze życia, miałam za to silne poczucie obowiązku, odpowiedziałam dość cynicznie: oczywiście możesz, pod warunkiem, że ten raport będzie wysłany. W rezultacie koleżanka wyszła z pracy po osiemnastej, deadline na wysłanie raportu został dochowany. Niestety tego dnia matka koleżanki zmarła, a w chwili jej śmierci koleżanka znajdowała się … w autobusie w drodze do szpitala. Oczywiście ja nie byłam winna śmierci tej kobiety, ale poczułam się winna tego, że matka z córką nie miały szansy się pożegnać, być może powiedzieć sobie jakiegoś ważnego dziękuję, jakiegoś ważnego przepraszam…
Było to dla mnie bardzo przykre, ale zarazem pouczające doświadczenie. Każdy z nas w pewnym momencie znajdzie się w trudnej osobistej sytuacji. I to bardzo ważne, żeby pracodawca/ przełożony widział w nas także człowieka, a nie tylko robota do wykonania zadania.
Trzy magiczne słówka: proszę, dziękuję, przepraszam naprawdę pomagają w codziennych relacjach w pracy. Poza pracą zresztą też.